“Ballada ptaków i węży” film, który na igrzyskach się nie kończy
5 min readDługo wyczekiwany film z uniwersum Igrzysk śmierci 5 listopada trafił na ekrany kin. Prawię dekadę od ostatniej ekranizacji autorka bestsellerów Suzanne Collins wraz z reżyserem Francisem Lawrencem zaprezentowali prequel do tej dobrze znanej trylogii. Tym razem śledzimy losy Prezydenta Snowa, głównego antagonisty z pierwszych tomów powieści. Kim był Coriolanus Snow zanim stał się przerażającym dyktatorem państwa Panem?
„Igrzyska śmierci ballada ptaków i węży” przedstawia Panem jako miejsce powoli odradzające się po mrocznych dniach, które spowiły kraj kiedy to dystrykty zbuntowały się przeciwko Kapitolowi. W filmie śledzimy dziesiąte Igrzyska, które mają przypominać dystryktom wydarzenia sprzed dekady i być dla nich przestrogą. Oglądalność widowiska spada, więc twórcy postanawiają zmodyfikować zasady. W ten sposób młody Coriolanus Snow jako jeden z wielu zostaje pierwszym w historii mentorem. Chłopak chcąc wygrać dużą sumę pieniędzy, których potrzebuje by wspomóc rodzinę i swój dalszy rozwój, musi doprowadzić swoją trybutkę do wygranej. Tak rozpoczyna się gra nie tylko w dziesiątych Igrzyskach, ale rownież o losy Coriolanusa.
Gra aktorska
Coś, co wyróżnia film spośród czterech poprzednich, to widoczna przemiana bohatera. Tom Blyth miał trudne zadanie zaprezentować burzę emocji, z którymi zmaga się młody Snow. Historię zaczyna jako chłopak, któremu zależy na edukacji by kiedyś stać się prezydentem. Kończy ją jednak jako bezwzględny strateg, gotowy poświęcić wszystko. Aktor doskonale oddaje tą przemianę. Wystarczy mu chwila uchwycenia ludzkich emocji, by powrócić do kamiennego wyrazu twarzy, za którym ukrywa swoje prawdziwe oblicze. Postać tą ogląda się na ekranie z przyjemnością, a widzowie mogą się w pełni zaangażować w jego historię. Świetnie zaprezentował Snowa, jako postać zarówno charyzmatyczną, jak i tajemniczą, co sprawia, że śledzimy jego losy z zapartym tchem.
Rachel Zegler była już mniej porywająca. Aktorka z pewnością oczarowała niejednego widza swoim pięknym głosem, a jej popisy wokalne podczas seansu możemy usłyszeć kilkukrotnie. Niestety przy scenach typowo aktorskich jest jedynie cieniem Blytha. Jej postać – Lucy Gray Baird – mimo ciekawej historii wydaje się być fałszywa, zwłaszcza w pierwszym akcie filmu, kiedy dopiero ją poznajemy. Czym było to spowodowane? Być może nigdy nie będziemy mieli pewności, ale zauważalny jest fakt, że jeśli scena nie wymaga talentu wokalnego to Zegler jest jedynie poprawna. Zdecydowanie lepiej poradziła sobie Hunter Schafer, grająca niestety znacznie mniej eksponowaną rolę.
Grająca główną antagonistkę Viola Davis wydaje się natomiast karykaturalna. Mimo, że czuć od niej grozę i to, że ta kobieta nie ma granic, to nie wynika z tego nic więcej. Dr. Gaul, postać w którą wciela się Davis, przeraża pomysłami, ale nie daje nic poza tym. Jej „zły charakter” nie jest niczym motywowany, wywodzi się znikąd. W przeciwieństwie do postaci Petera Dinklage’a, który jest czarnym charakterem, ale motywują go dawne wydarzenia i relacje m.in z ojcem Snowa.
Aspekty wizualne
Produkcja jest bardzo przyjemna dla oka. Film oprowadza nas po kilku lokacjach, a każda z nich intryguje na własny sposób. Jedyne zastrzeżenia można kierować do areny Igrzysk, którą „zagrała” wrocławska Hala Stulecia. W porównaniu z arenami Igrzysk, które znamy z poprzednich filmów wypada skromnie. Weźmy pod uwagę jednak, że było to dopiero dziesiąte widowisko, nowe technologie dopiero wprowadzano, więc i arena była uboższa od tego co znamy z wydarzeń odbywających się kilkadziesiąt lat później. Film pokazuje wprowadzone przez twórców igrzysk innowacje, takie jak (wadliwe) drony, za pomocą których mentorzy mogą przekazywać dary dla trybutów. Nie stosuje się też żadnych pułapek. Zawodnicy są uczestnikami tej krwawej jatki prawie bez żadnej ingerencji Kapitolu. Jedynie tytułowe węże odgrywają później swoją rolę. Wizualnie film jest pełen barw, od kolorowych mundurków akademii Kapitolu po brudny dwunasty dystrykt z przebitkami na krajobraz otaczającego go lasu.
Muzyka
Za doznania akustyczne odpowiada znany z wcześniejszych części serii James Newton Howard, który nadal świetnie czaruje muzyką i idealnie podkreśla nastrój w poszczególnych scenach. Oddaje ducha poprzednich adaptacji, dzięki czemu budzi w nas te same emocje, które towarzyszyły nam podczas oglądania wcześniejszych produkcji. Słysząc znajome brzmienia czujemy na nowo ducha Panem, a to uczucie płynie wraz z filmem w dalszy ciąg historii.
Odwołania
Twórcy nie ukrywali odwołań do pozostałych części trylogii. Ich obecność w filmie jest niemal oczywista. Już w zwiastunie mogliśmy zaobserwować charakterystyczny ukłon Katniss z drugiej części serii, ale w filmie takich mrugnięć do widza jest o wiele więcej. Piosenka „Drzewo wisielców” śpiewana przez postać Zegler, zamiłowanie Snowa do róż, kosogłosy, a nawet imię Katmniss. To wszystko twórcy starają się wpleść w fabułę tak, aby stary widz miał poczucie, że się o nim pamięta. I to rzeczywiście działa. Oczywiście można obejrzeć film nie znając wcześniejszej historii, a także nie czytając książek. Adaptacja ta jest dobrym wstępem do świata Panem.
Warto odwiedzić Panem ponownie?
Zdecydowanie tak! Historia dyktatora jest ciekawa, a po seansie ma się ochotę na więcej. Budowanie napięcia jakie towarzyszy każdemu wątkowi jest warte każdej minuty. Film oczarowuje nie tylko wizualnie i muzycznie, ale co najważniejsze dobrze prowadzi wątki bohaterów. Łapiemy z nimi więź i im kibicujemy, co gwarantuje dobrą zabawę w kinie. Ponadto adaptacja wprowadza nas bardziej w reguły świata Panem. Nie skupiamy się jedynie na bohaterach, ale również na morałach, którymi zbudowana jest rzeczywistość tego kraju. Może się okazać, że Snow nie mylił się porównując Panem z areną Igrzysk Śmierci.