„Inni Ludzie”, a może tacy sami? – recenzja filmu

fot. materiały dystrybutora

„Trudne sprawy, sprawy niełatwe” – tak można podsumować całą fabułę filmu, stawiającego widza przed prawdą narracyjnie objawioną o współczesnej kondycji relacji międzyludzkich i tych, które prowadzimy sami ze sobą.

Film na podstawie powieści Doroty Masłowskiej o tym samym tytule, w reżyserii debiutantki długiego metrażu – Aleksandry Terpińskiej, zabiera nas w poezyjnie ubraną w słowa podróż po Warszawie. Autorka książki współpracę z reżyserką zaczęła już na etapie nakręconego przy okazji promocji „Innych Ludzi” book trailera, który stał się punktem zapalnym do stworzenia kinowej adaptacji.

Na wstępie witani jesteśmy wizualizacją snu głównego bohatera, Kamila, który w zbudowanym z klocków lego uniwersum jest kapitanem statku, latającego gdzieś w kosmosie. W nim jest bohaterem, a w rzeczywistości 32-letnim bezrobotnym mężczyzną, mieszkającym z matką i młodszą siostrą w szarym, niczym cały obraz, bloku. Marzy, by wydać własną płytę, w swojej głowie dawno już gra trasę koncertową, nie ma jednak środków na to, by to marzenie spełnić. Jak mówi jego mama „gówno tam nagrasz, ty i twoja płyta”. Żyje z dnia na dzień albo z opłaty na opłatę za abonament telefoniczny, traktując dom jak przystanek tramwajowy pomiędzy klubami, dilerką i kradzieżami. Podczas jednej z nich poznaje Anetę, sprzedawczynię w drogerii, żyjącą światem wykreowanym na portalach społecznościowych, z których sama nieustannie korzysta. Ona chciałaby się ustabilizować, on stabilizację omija szerokim łukiem prowadzącym go pod drzwi drogiego apartamentu w centrum otwierane mu przez Iwonę. Ta 40-paroletnia bohaterka jest przykładem na to, że pieniądze szczęścia nie dają. Jest żoną i matką, ma piękny dom, ekskluzywne metki na ubraniach i drogi samochód, którego uszkodzeniem, bardziej niż nią, przejmuję się jej mąż Maciej.

fot. Facebook.com/tvpkultura

Fabuła zakręca po drogach stolicy niczym pętla, pokazując nam klasowe skrajności, w których trudno jest jednak odnaleźć, dobrze znane większości odbiorców, odcienie ich szarej rzeczywistości, co powoduje dystans między przedstawianą historią a widzem.

Zostawiając sam obraz, film nie pozostawiałby wielkiego pola do interpretacji i refleksji, które serwowane jest dopiero po dodaniu i skupieniu się na słowach – lirycznych, trafiających w punkt, oddających charakter przedstawianych na ekranie historii. Jak sinusoida: raz pięknie składniowo, raz płytko i potocznie film bawi się formą, w której język nie tylko służy do komunikowania się bohaterom, ale jest również sposobem określania ich i ich czynów, zarysowywania wykreowanej przez fabułę rzeczywistości. Do tego dorzucana jest warstwa muzyczna, wprowadzająca te skrupulatnie dobrane wersy w ruch – aktorzy rapują swoje teksty przy pomocy bitów stworzonych przez artystę muzycznego: Auera. Dzięki temu zabiegowi kadry tworzą musicalową atmosferę, gdzie bezdomni krążą po parkingu, śpiewając wokół samochodów, a ludzie w tramwaju wyrapowywują lęki i kompleksy głównemu bohaterowi w twarz.

Mimo iż liryka wychodzi w tym filmie na prowadzenie, to obraz również pomaga w lepszym zaadaptowaniu się w przedstawianym świecie. Ciemne i zimne kadry w wykonaniu Terpińskiej nie pozwalają na to, by odbiorca mógł poczuć się komfortowo z tym, co widzi na ekranie. Jedynie kontrastujące czasem odbicia świątecznych lampek dodają w scenach więcej światła i starają się przywołać bożonarodzeniowy klimat, ale one, będąc tłem, rozmywają się, gdy kamera stara się uchwycić bliżej bohaterów, zaprowadzając odbiorcę z powrotem w mroczną atmosferę, w którą wpadają nawet mroczniejsze postacie.

fot. materiały dystrybutora

Jacek Beler wciela się w głównego bohatera z wielką autentyczności, co zostało docenione na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie za tę rolę otrzymał nagrodę najlepszego aktora pierwszoplanowego. Bardzo trafnie oddaje postać wolnego duchem chłopaka z bloku, który mimo swojego wieku, ciągle goni beztroskę i niemogące się spełnić ambicje. Ta postać krzywdzi, ale też tej krzywdy zaznaje – od ciągnącego go w dół, przypisanego życiowego scenariusza, którego nie jest w stanie przepisać po swojemu i pozostaje mu tylko pytać: „Czemu dobzi mogą być dobzi, a źli nie mogą?”

Nad postacią Kamila czuwa Sebastian Fabijański w roli Jezusa Chrystusa w bluzie i czapce z daszkiem zasłaniającej tłuste włosy. Jest on wszystkowiedzącym narratorem, przybliżającym widzowi konteksty sytuacyjne czy same postaci. Aktor na swoim koncie ma parę rapowych projektów, co słychać w jego wykonaniu bardzo dobrze. Zgrabnie artykułowane i dokładnie wypowiadane słowa sprawiają, że jego postać daje się poznać jako boska doskonałość, niebędąca jednak w stanie pomóc głównemu bohaterowi, potrafiąca jedynie, w rytmiczny sposób, artykułować jego gorzkie żale.

Ważnym wątkiem, na którym równie często, jak na samym Kamilu skupia się uwagę widza, jest powoli rozpadające, jak nie już rozpadłe, małżeństwo Iwony (w tej roli Sonia Bohosiewicz) i Macieja granego przez Marka Kalitę. Ta relacja jest symbolem pozorności. Stworzonej ze swojego życia ustawki pod publikę, jaką jest społeczeństwo, którego ocena jest dla bohaterów bardzo ważna. Bohosiewicz kreuje tę postać na stereotypową kobietę z klasy wyższej, zaszytą w swojej elitarności, która smutek przysłania wielkimi torbami pełnymi kolejnych zakupów, a bolące z braku zaangażowania i kochania przez męża serce, koi „usługą hydrauliczną” Kamila, wydając na nią bezproblemowo półtora tysiąca złotych. Maciej zauważył zniknięcie tych pieniędzy, ale nie zauważa już cierpienia Iwony, które było przyczynkiem ich wydania. Postać Kality wychodzi na całe dni, rzucając na odchodne „wrócę późno z pracy”, zabierając przy tym spod drzwi mieszkania pudełka zamówionego kateringu, których i tak nie dojada. Kupuje sobie nowy strój do biegania, by przypodobać się swojej kochance, do której jedzie zaraz po spotkaniu z własną córką z poprzedniego małżeństwa. Nie ma z nią dobrej i zażyłej relacji, jednak zamiast starań ku jej polepszeniu puentuje ją wspólnym selfie, sądząc, że ono załatwia problemy w komunikacji.

fot. materiały dystrybutora

„Inni Ludzie” to wiejąca przed widzem na lewo i prawo czerwona flaga przeciw jego własnym działaniom. Obdzierająca z poczucia, że to, co się zobaczyło, nie jest jedynie fikcyjną drogą krzyżową po wykreowanych ludzkich słabościach i problemach, a rzeczywistością, z krwi i kości. Ten film, zaprezentowany w nietypowej dla przekazu filmowego konwencji samej adaptacji, jest brutalny. Na początku seansu wyświetlana zostaje plansza z ostrzeżeniem dotyczącym przedstawianej na ekranie wulgarności, agresji czy występowaniu fatfobicznych i ksenofobicznych wątków. One są w obrazie podstawą komunikacji, co brzmi kontrowersyjnie, ale taka narracja jest sposobem na wiarygodne odzwierciedlenie grzechów społeczeństwa. W dosadny sposób oddane zostają te realia, które trudno jest przykryć filtrem z Instagrama. Smutek, którego nie da się wyprzeć uzależnieniem od antydepresantów czy kolejną przesyłką kurierską pod drzwiami. Cierpienie, którego nie wyleczą używki, wirtualna atencja followersów lub kolejne przelotne romanse. Ten film pokazuje, że każdy człowiek czasem chowa się za wykreowaną przez siebie maską — nową, inną twarzą,  pomagającą mu ukryć to co w jego życiu niewygodne, wierząc, że bolesna prawda nigdy się nie wyłoni; i jak to puentuje Masłowska w adaptowanej powieści:

„Inni ludzie, lecz nie obcy – po prostu nieznani, Z wierzchu bardzo niepodobni, w środku tacy sami. Nieważne, jaki masz pogląd: lewy, żaden, prawy, Każdy z nas ciągle przeżywa swoje trudne sprawy.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

19 − sześć =