Dać czy brać? – recenzja filmu „Piosenki o miłości”
8 min readJakie są „Piosenki o miłości” Uwodzicielskie. Nie tyle przez fabułę, ile wywoływane emocje, które przy prostej formie i pięknym akompaniamencie zatracają widza i roszczą sobie prawa autorskie do jego serca, skradzionego podczas seansu.
Na spotkaniu z twórcami organizowanym przez Polskie Nagrody Filmowe Orły producentka filmu Marta Szarzyńska poinformowała, że jego dystrybutor „Gutek Film” postanowił przetłumaczyć linię dialogową na język ukraiński. Przekład ma być związany z dodatkowymi pokazami dla społeczności z Ukrainy przybywającej do Polski na skutek wywołanej wojną migracji.
Za film pod kątem reżyserii i scenariusza odpowiada Tomasz Habowski. To on zabiera nas w podróż, gdzie czerń miesza się z bielą – poprzez obraz, jak i na obrazie, bo bohaterowie przedstawieni są nam na zasadzie kontrastu. Yingiem jest Alicja, pochodząca z Piotrkowa Trybunalskiego młoda dziewczyna, zarabiająca na życie jako kelnerka. Yang to Robert, a właściwie Robert Jaroszyński, syn „tego” Jaroszyńskiego — uznawanego w środowisku aktora, z wieloletnim już stażem. Główny bohater wiedzie stosunkowo beztroskie życie. Przez pieniądze ojca nie martwi się o to, jak zarobi na mieszkanie z marmurową armaturą, pełnym aranżem instrumentalnym w salonie i pustą lodówką, bo przecież stać go na jedzenie na mieście. Jego pasją jest muzyka i to z nią chce wiązać swoją przyszłość, by móc wyrobić swoje własne nazwisko, chociaż w branży jest ono już dobrze znane. I tak podczas imprezy urodzinowej, tego bardziej rozpoznawalnego w rodzinie, poznaje Alicję. A właściwie najpierw ją słyszy i to, co słyszy, bardzo mu się podoba. Nagrywa podśpiewującą sobie podczas wyrzucania śmieci dziewczynę na zapleczu restauracji. Tego samego wieczoru parokrotnie zaczepia ją, by ta dała się namówić na wspólne spotkanie. Początkowo sceptyczna Alicja, jednak się przekonuje. Na placu zabaw Robert nakłania ją, by wśród plastikowych zjeżdżalni, zaśpiewała to, czego namiastkę usłyszał poprzedniego dnia. Chwali przy tym jej głos oraz wspomina o mini studiu muzycznym w swoim mieszkaniu, gdzie Alicja mogłaby się sprawdzić z mikrofonem, a on dokomponowałby resztę. Nieśmiała swojego talentu zgadza się, ale pod warunkiem, że nagrania nie ujrzą nigdy światła dziennego. Umowa na tym stanęła, a ich wspólna historia w tamtym momencie rozpoczęła.
DEBIUTANCI W AKCJI
Ten film to kuźnia debiutujących talentów. Zaczynając od debiutu reżysera, czyli Tomasza Habowskiego, w roli również scenarzysty, poprzez debiut producencki w wykonaniu, wyżej już wspomnianej, Marty Szarzyńskiej, debiutu montażowego Patrycji Piróg, kończąc na debiucie pod kątem scenografii Alicji Zachodny. Mimo iż ten film był stawianymi pierwszymi krokami pod wieloma względami, te kroki prowadzą do świetnie złożonej całości. Co warto zaznaczyć, wykreowanej za pomocą niewielkich pieniędzy, czego nie da się po tym seansie odczuć w zupełności. Mimo to wysiłki te zostały docenione na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni i „Piosenki o Miłości” wygrały Złotego Lwa w kategorii najlepszego filmu mikrobudżetowego w 2021r. Jego historia jest prosta, co nie oznacza, że wszystko dla widza będzie oczywiste. Bo choć wydaje się, że bohaterowie mówią dużo, również wyrażając przez to swoje emocje, to ich czyny zarysowują te postaci dokładniej, często stając się głośniejsze niż jakiekolwiek słowa. Ten obraz uściśla opatulająca każdy kadr biel i czerń, pokazująca siłę dwóch kolorów kina. Przez te pozorne ograniczenie wizualne tak naprawdę widz jest w stanie bardziej skupić się na tym, co jest mu prezentowane. Kontrasty czasami walczą i wtedy można przyjrzeć się twarzom, mimice, grze światłem i cieniem, jak podczas jazdy Roberta samochodem czy śpiewu Alicji w jednym z barów. Innym razem się przenikają i to wtedy płynie się razem z opowieścią, pozwalając by słowa i tak istotna w tym filmie muzyka znalazły się na pierwszym planie. Jednak kolory również wkradają się od czasu do czasu na ekran. W formie nagrywanych na telefonie filmików z wokalnych czy rowerowych wojaży głównych bohaterów. One stają się laurką uwieczniającą przeżyte przez nich wspólnie wspomnienia, która przy otwarciu zaczyna grać nam autorskie melodie. Ten zabieg sprawia, że przedstawiona relacja jeszcze bardziej się unaturalnia.
TYLKO POZAZDROŚCIĆ CASTINGU
Jednak to poczucie autentyczności w głównej mierze jest zasługą obsady. Znakomita Justyna Święs, która wcześniej szerszej widowni znana była z zespołu „The Dumplings”, błyszczy w tym filmie, chociaż jej bohaterka pewnie by tego nie chciała. Genialnie oddaje skromność i nieśmiałość młodej, nieodnajdującej się w stolicy, kobiety, która przyjechała do niej, by zarobić. W relacji z Robertem otwierała się, co rusz otrzymując z jego strony „czerwone flagi” nadwyrężające jej zaufanie. Jednak zdeterminowanie bohatera ostatecznie sprawiało, że ich losy znowu się krzyżowały: Alicji dając nadzieję, że tym razem uda się im zbudować dobrą relację, a Robertowi na to, że tym razem uda się ją przekonać, by upublicznić nagrane wspólnie materiały. I choć to o jej głos w tym filmie się rozchodzi, nie poznajemy przedstawionego nam świata również z jej perspektywy, a szkoda, bo takie rozbudowanie fabuły pomogłoby widzowi w zrozumieniu jej decyzji i zachowań. Jednak wiarygodność Święs w tej roli sprawia, że widz i tak z nią sympatyzuje. Chce, by jej postać zauważyła, że zasługuje na możliwość rozwijania swoich zdolności, ale bez presji ze strony Roberta, czy kogokolwiek innego.
On, czyli na ekranie Tomasz Włosok, już od kilku sezonów podtrzymuje w polskim kinie poczucie, że w nowym pokoleniu aktorów tworzy się legenda. Jego w tej roli fantastycznie się ogląda, mimo iż postawa bohatera może denerwować tak, że chciałoby się wstać z siedzenia i nim potrząsnąć. Również jak główna bohaterka zagubiony, ale i zamknięty w swojej bańce, chłopak z bogatej rodziny, który próbuje udowodnić sobie i wszystkim wokół, że jest kimś więcej niż synem znanego Jaroszyńskiego. Jego kompleksy, nasilane przez burzliwą relację z ojcem i toksyczne środowisko miejskiej elity, w którym było dane mu dorastać, dolewają oliwy do ognia próbującemu przeskoczyć swoje ambicje chłopakowi.
Również na uznanie zasługuje sam starszy Jaroszyński, w którego rolę wciela się Andrzej Grabowski. Jego i Włosoka można było ostatnio, przez parę sekund, ujrzeć już razem, w filmie „Jak pokochałam gangstera?”. Jednak teraz obaj tego czasu ekranowego otrzymali ze sobą więcej. I ten czas jest świetnie wykorzystany. Grabowski niezwykle realistycznie oddaje ojca egoistę, którego kariera dobiła już lat swojej świetności. Bycie cenionym dość mocno połechtało ego aktora, który wytwarza wokół siebie, wręcz teatralne, więc zgodne z zawodem, poczucie bycia legendą. Tę wyższość zaznacza w każdej relacji go otaczającej, w szczególności tej, którą ma ze swoim synem.
MUZYKA, KTÓRA ŁĄCZY I DZIELI
Skoro piosenki, i to jeszcze o miłości, to znaczy, że coś i ktoś tu gra. I rzeczywiście gra i zgrywa się rewelacyjnie z całą fabułą. Piosenki, za które odpowiedzialny był Kamil Holden, niczym zakładki oddzielają w filmie jedną część historii od kolejnej. Wszystkie autorskie, wybrzmiewając podczas scen, sprawiają, że widz może poczuć się jak na koncercie przedpremierowego minialbumu samych głównych bohaterów. Utwory poruszają wrażliwością i okazaną tekstowi czułością, która idealnie pokrywa się z tym, co przedstawia widzowi scenariusz. Niestety, na ten moment, można się z nimi zapoznać tylko podczas seansu i nie jest potwierdzone, czy piosenki zostaną udostępnione widowni do częstszych odsłuchań. Za to Justyna Święs i jej wspaniały głos prezentowały się już wcześniej publicznie, zdobywając tym samym rzesze fanów. Jednak to, co wyczarowała wokalem i postawą w utworach „Piosenek o miłości”, jest niezwykle intymne i wysublimowane, co w połączeniu z obrazem, daje poczucie tożsamości ze spisanymi i okraszonymi melodią przeżyciami. Ale muzyka w tym filmie jest reprezentowana nie tylko poprzez piosenki, lecz również przez jedyny zarzut jaki mam do tego filmu: nieautentycznie przedstawiony przemysł muzyczny. Niestety, ale cały wątek stolicocentrycznej wytwórni muzycznej i nawiązywanej z nią współpracy przez głównego bohatera nie był przekonujący, nawet po dodaniu w trzech scenach Krzysztofa Zalewskiego grającego samego siebie. Od pobieżnego ukazania procesu twórzego i sztampowych dialogów między bohaterami a środowiskiem muzycznym bije fałsz. Najwidoczniej nie zawsze można trafić w każdą nutę.
„Piosenki o miłości” prezentują relację, w której miłość do muzyki gra pierwsze skrzypce i to ona inicjuje miłość rodzącą się między bohaterami. Przedstawia indywidualizm, w który wdziera się uczucie. Emocje biorące górę, ale nie pokonujące góry egoizmu – zwracania uwagi tylko na swoje potrzeby, ambicje i cele. I tu może następować zgrzyt. Bo Alicji i Robertowi, przez większość seansu, chce się kibicować. Wierzyć, że to historia z „happy endem” w kwestii wątku romantycznego, pomimo dzielących, rozwianych w dwie różne strony, priorytetów. I szczęśliwe zakończenie otrzymała, ale nie w formie znanej i lubiącej się powtarzać wśród swoich konkurentów z tej samej półki gatunkowej. Bo na końcu, zamiast namiętnego pocałunku na środku ulicy w dramaturgii deszczu, dostajemy pocałunek z prawdą. Odsłoniętą przed jedną, jak i drugą stroną. O nich samych. O kompleksach, które paraliżują i pożerają. O ambicjach, które zgniatają. O marzeniach, które wydają się próżną słabością, ale które sprawiają, że życie nabiera sensu. I w przypadku obu bohaterów rzeczywiście nabierało, z różnym skutkiem, ale nabierało.
To jest seans o tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić, chcąc patrzeć tylko na swoje dobro. O tym, ile jesteśmy w stanie dać od siebie drugiemu człowiekowi. A o tym, ile oczekujemy od innych, nie patrząc na to, czy w ogóle oczekujemy czegoś najpierw od siebie. To może być trudna droga, kierująca nasze myśli na te niewygodne do jazdy tory, prowadzące do istotnego dla samoświadomości, ale krępującego dla ego celu. „Ty chcesz tylko brać, a nie chcesz dać”, jak śpiewa Alicja w jednej ze scen. Czy potrafimy tylko brać? Te pytania, poprzez przedstawione w filmie relacje, często się powtarzają, jednak nie ma o nich mowy wprost. Jest to coś, co widz, dopiero poprzez własną analizę obrazu, będzie w stanie dostrzec oraz usłyszeć. I na tym polega piękno piosenek o miłości – by je dobrze przeżyć i docenić, trzeba też od siebie dać.