„Nie patrz w górę”, ale może popatrz na ekran – recenzja filmu
6 min readFilm, który podzielił widzów na dwa obozy. Albo się go uwielbia i uważa za świetny, albo nienawidzi i nie rozumie fenomenu, nie ma nic pomiędzy. Pytanie dlaczego?
„Nie patrz w górę”, bo tak nazywa się dzieło Adama McKay’a swoją premierę miało na platformie streamingowej Netflix w święta, bo 24 grudnia. Sam zwiastun zapowiadał film jako komedię, która wraz z gwiazdorską obsadą w każdej możliwej scenie, będzie parodią obecnych realiów.
Świata informacyjnego, masowego, w którym nie rozróżnia się faktów od opinii, liczy się sensacja i ilość zdobytych polubień w social mediach, a to, co komercyjne i proste w odbiorze przeważa nad resztą – resztą, w której znajduję się odkrycie dwóch naukowców dra Randal’a Mindy’ego, w którego postać wciela się Leonardo Di Caprio i doktorantki Kate Dibiasky graną przez Jennifer Lawrance. Wykryli oni kometę, która za około 6 miesięcy zderzy się z Ziemią i zniszczy wszystko, co się na niej znajduję. Próbują dotrzeć z tymi informacjami do mediów, by nagłośnić sprawę i powołać organy, które mając odpowiednie środki i narzędzia mogłyby pomóc uratować planetę. Jednak okazuje się, że badania i powołujący się na nie eksperci nie są dla czwartej władzy wiarygodni, czytaj nieklikalni. Zatem skoro nie czwarta to może pozostałe i takim sposobem naukowcy trafiają do Białego Domu, gdzie wita ich prezydentka, którą obchodzi nie, ratowanie świata, lecz swojego wizerunku. Poddaje temat wielkiej firmie technologicznej prowadzonej przez osobę przypominającą połączenie Marka Zuckerberga z Elonem Muskiem, która zamiast ocalić ludzkość, chce zrobić to co potrafi ona najlepiej – doszukiwać się we wszystkim zysku. Tworzą maszyny pobierające próbki komety z jej powierzchni, bo warte mogą być wielkie pieniądze. Tylko na co te pieniądze, skoro nie będzie komu ich wydać? A właśnie, firma tworzy również kapsuły, które zamrożą wybranych na parę tysięcy lat, by móc zaludnić nową planetę. Jednak plan zawodzi, kometa jest coraz bliżej, a ludzie coraz dalej od świadomości tego co się dzieje.
Obraz świata vs rzeczywistość
Adam McKay stara się zaśmiać z tego co widzi i pokazać hipokryzję zachowań, które zaobserwował. Szerząca się dezinformacja, polaryzująca społeczeństwo polityka, odklejenie się ludzi od rzeczywistości, w której nie zawsze ogląda się śmieszne kotki niedoskakujące na szafę – bliskie ukazanie tego, z czym mierzymy, jak i kim jesteśmy. Łatwe formatowo programy śniadaniowe, które nie chcą faktów, a emocje. Budujące nowe środowiska hasztagi pełne zawistnych komentarzy, memów czy relacji wybranych zdarzeń. Uzależnione od wielkich korporacji rządy, które patrząc na zyski, pozostawiają na pastwę losu obywateli. Były scenarzysta „Saturday Night Live” emitowanego przez stację NBC chciał przenieść ten format na większy ekran. Przy użyciu w jednym kadrze parunastu oscarowych nagród – Meryl Streep, Leonardo DiCaprio, Cate Blanchett czy Jennifer Lawrence ekranizuje swoją analizę społeczeństwa – które upadło zdecydowanie za nisko, może dlatego lepiej „nie patrzeć”? Żyjemy w bańkach informacyjnych, które są dla nas wygodne i komfortowe nie próbując przy tym zrozumieć tych, którzy żyją w innych, ba, nie próbując zrozumieć, dlaczego w ogóle w nich jesteśmy. Chcemy mieć monopol na rację, a nie korzystamy z dostępu do faktów. Chcemy, by nas słuchano, ale sami nie chcemy słuchać. Uważamy, że chcemy żyć w spokoju i nie będziemy z rana oglądać przy śniadaniu i kawie rozmowy o problemach, które na nas oddziałują, jednocześnie sami siebie przebodźcowując.
Nietypowa komedia
I choć wiele wątków możemy utożsamić z tym co nam znane, sam karykaturalny obraz, wydaję się, ma trafiać głównie do odbiorców amerykańskich, bo to ich realia parodiuje. Przez co nie zawsze wszystko, co śmieszne potencjalnemu netfliksowemu widzowi takie będzie się wydawało, bo trudno śmiać się z gagów czy kulturowych pstryczków w nos, nie rozumiejąc, do czego właściwie nawiązują. Film, mimo że komediowy, wychodzi ze swojej formy gatunkowej i stara się wzbudzić refleksje, obudzić widza by połączył i porównał to co na ekranie z tym co ma na co dzień przed sobą. Narracja, która jest prezentowana, ideologizuje wielu wątków i pokazuje skrajne strony spektrum, sprawiając, że w filmie nie ma zbyt wiele szarości, jest albo tak, albo tak, a to utrudnia zreflektowanie się do rzeczywistości, która szarych odcieni ma cały katalog. Aczkolwiek nie sprawia to, że wyciągnąć niczego się nie zdoła.
Kadry pełne gwiazd
Doskonała obsada sprawia, że utożsamiamy albo wierzymy w pokazywane nam postacie. Jak mówił sam reżyser, wiele scen było improwizowanych przez aktorów, by mogli bardziej wczuć się, w grane przez nich postacie. Leonardo DiCaprio w roli naukowca z pokolenia x, gubi się w medialnym świecie, chcąc przekazać ludziom fakty, nie rozumiejąc czemu, nie chcą o nich słuchać. Z naukowca, męża i ojca dwóch synów staje się marionetką w rękach czwartej władzy i jej kochankiem, dosłownie – nawiązuje bowiem romans z prezenterką telewizyjną graną przez Cate Blanchett, jak i w przenośni, tworzącą z niego postać – celebrytę, którego widzowie lubią, nie za to co mówi, tylko jak się przed nimi prezentuje. DiCaprio doskonale oddaje zakłopotanie jego bohatera w sytuacji, w której się znalazł, przez co jest nam go szkoda. Zupełnie inną postacią jest występująca u jego boku doktorantka, która wykryła kometę – przez co zostaję ona nazwana jej nazwiskiem. Jennifer Lawrence przedstawia naukowczynię jako walczącą o uwagę jej odkrycia kobietę, która nie boi się powiedzieć tysiącom ludzi przed telewizorem, że jeśli nie wykażą inicjatywy, zginą. Zamiast udostępniania w mediach społecznościowych informacji o komecie ludzie udostępniają ją, przez co staję się przedmiotem dyskursu publicznego – wariatką, która głosi apokaliptyczne przepowiednie. Nie obchodzi jej sam wizerunek, który został na nią nałożony, ale brak dalszego rozgłosu sprawy, o którą się w tym całym medialnym kotle rozchodzi. U jej boku pojawia się jednak Yule, w którego wcielił się Timothée Chalamet, sprawiając, że jej, być może, ostatnie dni na Ziemi nabierają większego sensu. Brawurowa i przerysowana Meryl Streep, którą na ekranie widzimy w roli prezydentki światowego supermocarstwa, pokazuje, jak wiele zależy od tego, kogo dopuszczamy do rządów, i jak niewiele wiemy o tym, kim ci ludzie naprawdę są – bo to, co przedstawiają to PR postacie, odgrywane dla przychylności mediów, wysokich wyników w wyborach czy dobrych zdjęć do książek historycznych z poważnymi minami pełnymi troski w stronę obywateli, przed wielkimi flagami w tle. Jej prawą ręką jest jej własny syn, w tej roli Jonah Hill, mający pojęcie o polityce, takie samo swoja rodzicielka, czyli zerowe, bądź nawet ujemne, co wskazuje polityczny nepotyzm. Dla niego liczą się pieniądze i rzeczy materialne, za których pomodlenie się prosi w apelu do obywateli, bo przecież „jest na świecie tyle fajnych rzeczy”.
Pocztówka z tu i teraz
Reżyser „Big Shorta” w charakterystyczny dla siebie sposób ukazuje kolejną wizję świata w jego kluczowym momencie. I może ten film nie wszystkim przypasuje. Bo nieszablonowy format, bo niezrozumiałe konteksty bądź też banalne przykłady, bo świata nie zmieni, ale jest pocztówką z dzisiejszych czasów, której nie chcemy wysyłać nikomu i mamy nadzieje, że listonosz zgubi ją po drodze, a to już dużo może powiedzieć o nas samych. Skoro nie chcemy jej wysyłać, to może zróbmy coś, by wyglądała inaczej, bo jak promuje siebie sama produkcja, jest to film, „na podstawie prawdziwych wydarzeń, do których nie doszło, jeszcze…”.