Oto jest życie – Recenzja filmu „Paterson”
4 min readDzięki uprzejmości GAK (Gdańskiego Archipelagu Kultury) miałem okazję wziąć udział w projekcji filmu amerykańskiego reżysera Jima Jarmuscha. Projekcja odbyła się na Scenie Muzycznej GAK przy ulicy Nowiny 2b w gdańskiej dzielnicy Orunia. Jim Jarmusch to elitarny niezależny reżyser, który, jak można się było dowiedzieć dzięki prelekcji przed seansem, w swojej twórczości kładzie nacisk na dobrze napisane postacie i budowanie relacji między nimi.
W rolę tytułowego Patersona – kierowcy autobusu miejskiego w amerykańskim miasteczku o nazwie zbieżnej z nazwiskiem bohatera wciela się niesamowity Adam Driver. Aktor, który znany jest ze swoich przytłaczających wręcz umiejętności w odgrywaniu ludzkich emocji, zarówno tych subtelnych, jak i najbardziej kuriozalnych wybuchów gniewu. Widać, że Driver w pełni zrozumiał graną przez siebie postać, bo efekt jego pracy jest szalenie przekonujący. I tu właśnie dotykamy meritum filmu. Pięknie napisane, żywe postacie z krwi i kości. Każda z innym podejściem do życia, każda ze swoimi problemami. Każda ludzka i wiarygodna.
Fabuła filmu nie kryje się przed widzem ze swoją prostotą. Podczas blisko dwugodzinnego seansu poznajemy życie Patersona, ukazane podczas jednego tygodnia, w którym to kierowca autobusu mimo powierzchownej rutyny każdego dnia przeżywa co innego. Oczywiście w filmie występują wątki poboczne, stanowią one jednak bardziej formę tła, z którego główny bohater może czerpać inspirację do swoich przemyśleń, a co za tym idzie – do swej twórczości. Trzeba zaznaczyć, że główny bohater jest domorosłym poetą. Pisanie wierszy to jego hobby, robi to praktycznie każdego dnia. Muszę przyznać, że urzekło mnie niesamowicie realistyczne oddanie procesu pisania utworu. Od znajdowania inspiracji w zasłyszanych rozmowach innych ludzi, przez trudy kreślenia pierwszych słów na papierze, po magię artystycznego wylania duszy na papier po wejściu w stan weny twórczej. Da się odczuć, że reżyser sam również jest twórcą poezji i w napisanej przez siebie postaci zaklął cząstkę siebie.
Co wydało mi się ciekawe, sceny, które w większości dzisiejszych filmów zostałyby z pewnością wycięte w postprodukcji, takie jak długie, spokojne ujęcia bez dialogów, u Jarmuscha tworzą pewnego rodzaju konstrukcję, na której opiera się akcja filmu. To właśnie te flegmatyczne ujęcia, które serwowane są odbiorcy w dużym natężeniu już od początku filmu, nadają mu spokojnego rytmu, ale również i wyraziście zarysowanego charakteru. Warto też zaznaczyć, że fabuła filmu płynie bardzo powoli. Nie jest to film dla osób, które w kinie szukają lejącej się strumieniami akcji i wybuchów. Reżyser stawia na powolny tok rozwoju wydarzeń. Dzięki takiemu zabiegowi widz może doskonale wczuć się w głównego bohatera, zrozumieć go i na czas trwania seansu – żyć jego życiem. Stanowczo odradzam jednak seans osobom, które w kinie poszukują wartkiej, lejącej się strumieniem akcji. Odbiorca nastawiony na szybkie wchłanianie z ekranu zdarzenia za zdarzeniem, na „Patersonie” zanudzi się na śmierć.
Ścieżka dźwiękowa w filmie jest trochę złudna. Użyte kompozycje budują napięcie, jakby zaraz wydarzyć miało się coś straszliwego, lecz w większości przypadków wcale do tego nie dochodzi. Zrozumiały jest jednak cel tego zabiegu, ponieważ wprowadzająca w stan napięcia ścieżka dźwiękowa doskonale kompensuje i uzupełnia się z długimi ujęciami filmu. Stanowią spójną i nierozłączną całość.
Film to bez wątpienia dziedzina sztuki, a mówi się, że prawdziwa sztuka to taka, dzięki której coś poczujesz. Przyznam, że po opuszczeniu Sali kinowej, wyszedłem niesamowicie poruszony. Całą drogę powrotną do domu spędziłem na rozmyślaniu o tym, co właśnie obejrzałem. Przekładałem sytuacje z własnego życia na sytuacje filmowego bohatera, szukałem w nich pewnych zbieżności. I co ciekawe – znajdowałem je. Paterson to postać, z którą każdy, chociażby w najmniejszym stopniu, może się utożsamić. Na pytanie, o czym opowiada „Paterson”, nie da się odpowiedzieć w jednym słowie. Ba, trudno nawet odpowiedzieć na to pytanie w jednym zdaniu. „Paterson” to swojego rodzaju pean, opiewający codzienność. Piękna laurka stworzona na cześć zwykłemu ludzkiemu życiu, relacjom które mamy z innymi ludźmi, emocjom, z którymi mierzymy się na co dzień. Szczególnie cenna jest jedna z końcowych scen filmu. Gdy głównemu bohaterowi grunt usuwa się spod nóg, a jego życie z dnia na dzień traci sens, dochodzi do pewnego wydarzenia, które na nowo tchnie w niego pasję. I to właśnie można uznać za przesłanie filmu – pozwólmy dać sobie nową szansę w życiu.
Film z pewnością obejrzę w przyszłości drugi raz. Serdecznie polecam widzom, którzy od kina oczekują realistycznych postaci, które zamiast z pradawnym złem, bądź inwazja obcych, muszą mierzyć się ze swoją własną, miejscami trudną codziennością.