Najbardziej autentyczny film zemsty jaki widziałam – recenzja „Blue Ruin”
4 min read
Nieprzepracowana trauma, spirala przemocy napędzana chęcią zemsty i poszukiwania ukojenia. To pierwsze skojarzenia, jakie miałam po wyjściu z seansu. Ten film tak surowy, prosty nie pozwolił mi myśleć o czymkolwiek innym przez cały następny dzień. „Blue Ruin” często milczy, ale wtedy ma się wrażenie, że do nas krzyczy. Nie nazwałabym go genialnym, a jednak wiem, że ciężko jest znaleźć lepsze określenie.
Film „Blue ruin” z roku 2013 obejrzałam w ramach Piątkowych filmów z Kinem Kosmos. Początkowo miałam zupełnie inne oczekiwania wobec niego. Czytając opis byłam pewna, że będzie to kolejny thriller powtarzający w kółko dobrze nam znane hollywoodzkie schematy. Jakże się pomyliłam.
Dzięki prelekcji poznałam niesamowity background tego filmu. Za jego produkcją stoi niestandardowa historia. Reżyserem i scenarzystą „Blue Ruin” jest Jeremy Saulnier. On wraz ze swoim szkolnym przyjacielem postawili wszystko na jedną kartę, by ich wizja mogła się ziścić. Poświęcili wszystkie swoje oszczędności, a resztę pieniędzy zebrali dzięki portalowi Kickstarter. Zachwyceni pomysłem internauci chętnie dołożyli się do budżetu. Mimo wszystko i tak był on dość niewielki jak na film tego gatunku, szczególnie biorąc pod uwagę realia amerykańskie. To jednak zdecydowanie nadrobił reżyserski geniusz. Jego światowa premiera miała miejsce podczas festiwalu w Cannes, gdzie udało mu się zdobyć prestiżową nagrodę uznania krytyków.
Sama historia opowiada losy bezdomnego Dwighta Evansa (w tej roli Macon Blair), który trwa w stanie depresji spowodowanej traumą sprzed lat. Całe jego życie naznacza ból po stracie rodziców. Z egzystencjalnego letargu, w jakim trwa, wyrywa go wieść, że morderca jego mamy i taty wychodzi uniewinniony z więzienia. Dwight wraca do rodzinnego miasta i rozpoczyna walkę z demonami przeszłości w akcie zemsty i pragnienia ochrony swojej rodziny.
Choć fabuła brzmi faktycznie sensacyjnie, to zupełnie taka nie jest. Emocją, jaka bije z ekranu, nie jest ekscytacja, a głębokie i raniące poczucie samotności. To ono właśnie pozostawia nas w takim zastanowieniu. Objawia się oczywiście w postawie głównego bohatera, ale także w niewielkiej ilości dialogów. Do samego końca mało wiemy. Galeria postaci także jest niewielka. Wizja jest okropnie surowa i to jest w tym tak bardzo wyjątkowe. Ogromną zaletą filmu są ujęcia. Kamera niemalże przez cały czas towarzyszy głównemu bohaterowi. Widzimy tę historię jednostronnie, jego oczami. Jest z nim zawsze, od początku do końca. Cudowne są niestandardowe kadry, dające wrażenie jakbyśmy podglądali naszych bohaterów. Narracja prowadzona jest powoli, nie znajdzie się tu sensacyjnych zwrotów akcji. Taki zabieg sprawił, że nawet przez moment nie towarzyszyło mi napięcie. Nie znaczy to jednak, że się nudziłam.
To, co uważam w „Blue Ruin” za najlepsze to realizm. Dwight to nie mściciel rodem z thrillera, geniusz zbrodni, który konsekwentnie wykonuje swoje przeznaczenie. Określiłabym go mianem człowieka porażki. Jego działania są nieprzemyślane, a on sam nie jest w stanie poradzić sobie z trudem, który spoczął na jego barkach. Pierwszej zbrodni dokonuje niemalże przez przypadek. O dziwo w przeciwieństwie do większości hollywoodzkich bohaterów nie umie opatrzeć swojej rany. Kino zemsty przyzwyczaiło nas do zupełnie innych kreacji. Momentami staje się on wręcz komiczną ofiarą losu. Z ręką na sercu przyznaję, że nie polubiłam Dwighta. Ba! Sama nie wiem, czy mu nawet kibicowałam. Ciężko było mi to robić, ponieważ była to postać, której emocji ani historii nie sposób było poznać. Domyślam się, że to celowy zabieg reżyserski mający na celu indywidualizacje postaci i pozostawienie pola manewru wyobraźni widza. Ja jednak przez to nie umiałam zbudować więzi z bohaterem, wejść w jego skórę. On sam zamknął się w twierdzy własnych myśli o przeszłości. Po jego zachowaniu kompletnie nie było widać żądzy zemsty. Akty, których dokonuje, moim zdaniem, są jego wołaniem o pomoc, czymś, co ma zakończyć jego bezsensowną egzystencję. Kreacja Dwighta świetnie wpasowuje się w tytuł filmu. To on jest wrakiem, ruiną, żywym, a jednak mentalnie umarłym.
Film jest ubogi także w ścieżkę dźwiękową i różnorodność krajobrazu. Ma się wrażenie, że dominującym w ujęciach kolorem jest właśnie tytułowy niebieski. Te właśnie braki budują całą magię „Blue Ruin”.
Wymieniając zalety, nie mogę pominąć fenomenalnej, wyważonej i starannej gry aktorskiej. Nie zobaczymy na ekranie nikogo ze śmietanki amerykańskiego kina. I to chyba właśnie dobrze. Macon Blair idealnie wcielił się w smutnego, zdesperowanego i wyalienowanego człowieka. W każdej scenie daje popis swojego kunsztu. Obok niego zachwyca także między innymi Devin Ratray, Amy Hargreaves i Kevin Kolack.
„Blue Ruin” to najbardziej autentyczny film zemsty, jaki kiedykolwiek widziałam. Ucieka konwencji, daje do myślenia. Nie jest to film, który można obejrzeć dla rozrywki w leniwy wieczór pod kocykiem. To wyjątkowe kino, które powinno się znaleźć na obowiązkowej liście do obejrzenia każdego prawdziwego konesera. Trzeba do niego podejść zupełnie inaczej, odkryć głębie w jego prostocie, zakochać się w jego realizmie.