„Nigdy nie myślałam, że będę po drugiej stronie”. Rozmowa z Martą Kokoszczyńską, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Gdańskiego

Nie zawsze prowadzący zajęcia akademickie muszą być nudni… i kropka.  Pani Marta Kokoszczyńska zdradza plany na najbliższą przyszłość. Czy będą różowe? Jak to jest z nauką, uczelnią i terrorystką w domu? Przekonajmy się i poznajmy drugą stronę medalu.

Spotykamy się w niecodziennych okolicznościach, pandemia niestety nie pozwoliła na spotkanie bezpośrednie, ale myślę, że w ten sposób, za pośrednictwem Internetu uda nam się porozmawiać.

Z przyjemnością.

Pani Marta Kokoszczyńska, pani magister, ale już niedługo doktor.

Czy niedługo, nie wiadomo. Przewód doktorski jest otwarty, praca jest w toku, ale finał wszystkiego to koniec 2022 roku. To jest termin, do którego muszę zdążyć z napisaniem pracy, obroną, zdaniem egzaminów w Krakowie.

Co Pani aktualnie bada?

Prowadzę zajęcia z warsztatów dziennikarskich, żeby sobie trochę ułatwić i trzymać się kręgu swoich zainteresowań. Te warsztaty mają podtytuł „Czy media się tabloidyzują?”. I właśnie tabloidyzacja mediów, to jest działka, którą od początku pracy na UG się zajmuję. Może nawet nie tyle same tabloidy, ale jak to się przekłada na media opiniotwórcze. Czy one czerpią z tabloidów i w jakim stopniu? Na takie pytania szukam odpowiedzi i na zajęciach też się nad tym zastanawiamy. Jednak zagadnienie jest dość szerokie, więc skupiłam się na przykładzie obrazu Kościoła. Temat, który został zatwierdzony, to obraz Kościoła katolickiego w polskiej świeckiej prasie opinii w XXI wieku, także zakres dość szeroki.

Jak Pani uważa, jakie uczucia będą towarzyszyły, gdy zostanie już uzyskany tytuł doktora?

Ogólnie to jest bardzo zabawne, bo prowadząc zajęcia, wiele osób mówi do mnie „pani doktor”, „pani profesor”. Wtedy czuję się najczęściej speszona, bo gdzie mi jeszcze do doktora, a profesora tym bardziej? Zawsze na zajęciach próbuję poprawić, że do tych tytułów droga daleka. Trudno powiedzieć, jak to będzie. Na pewno będę szczęśliwa, jeśli ten etap dojdzie do końca, będę mogła go zamknąć i praca, którą włożyłam do tej pory, się sfinalizuje.

Może po obronie doktoratu będzie czas na kolejny stopień naukowy?

Trudno odpowiedzieć, ponieważ muszę skupić się na tym, co teraz. Czasu jest coraz mniej, a pracy nie ubywa. Myślę, że dopiero gdy będzie po doktoracie, zobaczymy, z jakim efektem, to zastanowię się co dalej i którą drogą iść.

Czy od zawsze myślała Pani o pracy naukowej? A może niedawno dopiero pojawiła się myśl, by pracować jako wykładowca na uczelni wyższej?

Pierwsza myśl, aby robić studia doktoranckie przyszła mi chyba na studiach w Toruniu. To był taki pierwszy moment. Potem zupełnie odeszło to w niepamięć. Przyszłam na studia do Gdańska, pracowałam z profesorem Majewskim, który jest wybitnym naukowcem i w tych dziedzinach badawczych świetnie sobie radzi. Za każdym razem, gdy chwalił moją pracę, to wiadomo, że człowiek czuł się doceniony, było mi wtedy miło. W którymś momencie rzeczywiście powiedziałam profesorowi Majewskiemu, że gdyby była możliwość robienia doktoratu, to ja chyba bym chciała. Potem znów odeszło to w zapomnienie. Skończyłam studia, ale po jakimś czasie profesor się do mnie odezwał. Brałam wtedy udział w konferencji Media, Biznes, Kultura, a w pokonferencyjnej publikacji ukazał się mój tekst. W międzyczasie okazało się, że na naszej uczelni otwarto rekrutację na Socjologiczne Studia Doktoranckie, a profesor Majewski zapytał, czy nie chcę spróbować. Radziłam sobie na socjologii nawet bardzo dobrze, ale pojawił się konkurs na pracownika na dziennikarstwie. Wtedy jeszcze nie myślałam o pracy na uczelni, ale o uzyskaniu tytułu doktora. Dokumenty jednak złożyłam. Aż zadzwonił doktor Wojsław i zaprosił mnie na rozmowę. Udało się i rozpoczęłam pracę. Dzięki temu mogę rozwijać się w kierunku naukowym, który mnie najbardziej interesuje, czyli media, medioznawstwo, dziennikarstwo. Przewód doktorski otworzyłam na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie, a moim promotorem dalej może być profesor Majewski. W Krakowie mam promotora pomocniczego. I tak trwamy w tej pracy.

Jeśli rozmawiamy o osobach, które doprowadziły Panią do podjęcia wyzwania doktoratu, chciałbym zatrzymać się przy profesorze Majewskim. Jak się z nim pracuje?

Mam wrażenie, że na mojej drodze naukowej zawsze stawali fantastyczni ludzie. W Toruniu poznałam dwóch profesorów. Jeden był opiekunem mojego licencjatu, profesor Grochmalski. Chyba jest to pierwsza osoba, przez którą zakiełkowała w mojej głowie myśl o robieniu doktoratu. Drugą osobą była profesor Appel. Rozmowy z nią między innymi o tym, jak wygląda praca na uczelni zafascynowały mnie. A później poznałam profesora Majewskiego, który bardzo profesjonalnie i naukowo potrafił przeprowadzić nas przez tworzenie pracy. Krok po kroku. Od teorii po badania, ich analizę. Ale praca na studiach magisterskich a praca nad doktoratem wyglądają zupełnie inaczej. Na magisterce były zawsze nieprzekraczalne terminy. Profesor Majewski zawsze nas wspierał, pomagał, więc ja się bałam myśli, że mogę wysłać coś po terminie, żeby go nie zawieść. Ale to wszystko pozwoliło na szybkie i sprawne skończenie prac. Teraz jest trochę inaczej, bo doktorat wymaga więcej samodzielności. Ale jeśli potrzebuję książki, której nie mogę znaleźć, czy mam jakąkolwiek wątpliwość, to na profesora zawsze mogę liczyć.

Krążymy w naszej rozmowie wokół uniwersytetu i nauki. Gdy przed rozpoczęciem pracy na uczelni usłyszała Pani słowo „wykładowca”, pojawiał się wtedy obraz człowieka z nosem utkwionym wiecznie w książkach?

Ja siebie w ogóle jeszcze nie postrzegam w kategorii wykładowcy, pewnie dlatego, że nie prowadzę wykładów, bo nie mam odpowiedniego stopnia naukowego. Zawsze mówię, że prowadzę zajęcia na uczelni, ale nie nazywam się wykładowcą, ponieważ do tego jeszcze daleka droga. Rzeczywiście po studiach nie myślałam o pracy na uniwersytecie. Nie przypuszczałam, że będę mogła być po tej drugiej stronie. Ale faktycznie jest to praca z nosem w książkach. Jeśli ma się etat dydaktyczno-badawczy. Trzeba dzielić czas pomiędzy nauczaniem studentów a rozwojem naukowym. Szczególnie kiedy koncentrujemy się na pisaniu – siedzimy, prowadzimy badania, czytamy. To czas spędzony z nosem w książkach. Ale zawsze siedziałam nad książkami, więc może dlatego mogę odnaleźć się na tym polu.

Ale czy życie kręci się tylko wokół uczelni? Jako osoba, która przedstawia studentom różne treści, potrafi Pani znaleźć chwile wytchnienia, czas dla siebie?

Cały czas się nad tym zastanawiam. Mam wrażenie, że ludzie pracujący na uczelni bywają mylnie postrzegani przez osoby spoza środowiska naukowego. Gdy spotykam się ze znajomymi i mówię, że pracuję na uniwersytecie, to słyszę: „to masz dużo wolnego czasu, wolne wakacje, wolne święta, a po zajęciach masz totalny luz”. Wydaje mi się, że sporo ludzi tak to odbiera. A rzeczywistość jest zupełnie inna. Przygotowanie zajęć jest czasochłonne. Prowadzenie zajęć to druga rzecz. Gdy zadaję coś do zrobienia, to później muszę to sprawdzić. A tyle samo czasu lub więcej muszę poświęcić na pracę naukową. Czasem myślę, że doba jest za krótka. Zdarza się, że tych godzin na życie pozauczelniane mi brakuje. Ale to głównie w semestrze zimowym, który mam bardziej intensywny i prowadzę więcej zajęć. W semestrze letnim udaje mi się złapać oddech, podzielić zadania i wszystko się równoważy.

Jaka jest Pani poza uczelnią? Czy na UG zostaje to, co powinno zostać i po powrocie do domu staje się Pani zwykłą Martą? A może jednak z tyłu głowy gdzieś siedzą sprawy uniwersyteckie?

Teraz jest trudniej, bo mieszka się w domu, pracuje się w domu. Nie można wyjść i wrócić, więc mam wrażenie, że cały czas bywam w pracy. Ale jak nie było pandemii, to też przynosiłam pracę do domu. Chociaż to bardziej kwestia tego, że dobrze mi się u siebie pracuje. Mam swój komputer, fotel, łóżko. Ale nadal mam jeszcze problem z tym, że nie umiem o konkretnej godzinie zakończyć pracy. Wydaje mi się, że mam dość swobodny kontakt ze studentami, więc gdy pojawiają się pytania o Inspiar, zajęcia, materiały, to staram się na bieżąco odpowiadać. A tak z innej strony – uwielbiam interpunkcję, dlatego moi znajomi śmieją się ze mnie, że nie umiem pisać na Messengerze, bo stawiam kropki na końcu. I to nie są kropki nienawiści, jak niektórzy twierdzą. Lubię je, więc je stawiam. To kwestia mojego podejścia, a nie uczelni. Tych dwóch pól ze sobą nie łączę i prywatnych wiadomości od przyjaciół/znajomych nie sprawdzam i nie poprawiam.

Wobec tego postawmy za uczelnią kropkę i przejdźmy do Pani zainteresowań.

Dużo czytam. Nie tylko rzeczy naukowe, ale na przykład kryminały. Jak „dorwę” ciekawą książkę, to trudno mi się oderwać. Wzbraniam się przed oglądaniem seriali, bo to zajmuje za dużo czasu. Ale jeśli coś mnie zaciekawi i wciągnie, to kontynuuję. Poza tym mam siedzący tryb pracy i był moment, że brakowało mi tego, żeby gdzieś się poruszać, a nie tylko siedzieć przy biurku. Od dwóch lat przynajmniej dwa razy w tygodniu chodzę na zajęcia taneczno-fitnessowe. Tańce w ramach stylów latynoamerykańskich są mi bliskie. I to jest właśnie taka pozauczelniana odskocznia dla mnie. Mogę tam odpocząć. Nie myśleć. Naładować baterie i odzyskać siły i energię. Interesuję się też driftami. Ten sezon był trochę ubogi przez pandemię, bo większość zawodów odwołali w lidze europejskiej, którą głównie śledzę. Tam nasi drifterzy zajmują czołowe miejsca. Ale moi ulubieńcy jeżdżą też w USA. Intensywnie obserwuję zmagania i jeśli jakieś zawody odbywają się w Polsce, to staram się pojechać. Warto zobaczyć na żywo i poczuć atmosferę driftowych rywalizacji. Kiedyś postanowiłam, że będę próbowała nowych rzeczy, więc staram się to robić. Jeżeli się uda, to najbliższy plan na wiosnę zakłada naukę jazdy konnej.

Jaka była najbardziej szalona rzecz, którą Pani zrobiła?

To był chyba skok ze spadochronem, mam lęk wysokości. Spontanicznie pomyślałam, żeby zrobić coś nowego i wypadło na spadochron. Udało się zrealizować marzenie, ale nie było tak łatwo wyskoczyć z samolotu. Akurat leciałam z samymi mężczyznami. Widziałam przerażone miny tych panów, którzy tak jak ja skakali w tandemach. Byłam jednak tak zdeterminowana i pewna, że to zrobię, że na nagraniu, które otrzymałam, cały czas się śmieję. Nie wiem teraz, czy taka była reakcja na stres, a może rzeczywiście tak się cieszyłam. Boję się jeszcze kilku rzeczy, a w tym igieł, dlatego próbuję jakoś z tym walczyć. Pewnie dlatego zaangażowałam się w DKMS.

Wróćmy na chwilę do odpoczynku. Taniec i pozostałe aktywności, które zostały wymienione, z pewnością pozwalają naładować baterie i odzyskać energię. Ale czy w sytuacji, w której dopada totalne zmęczenie, potrafi Pani usiąść i kompletnie się zrelaksować, odstresować, mieć chwilę tylko dla siebie?

Jak przychodzi taki czas, że mam już dość, bo jest przesyt materiału, a przychodzi weekend, to rzeczywiście potrafię nie patrzeć na maile ani na telefon. I wieczorem pojawia się chwila dla mnie, aby totalnie zresetować myśli, bo potem też się lepiej pracuje.

Miłych rzeczy ciąg dalszy. A co ze zwierzętami?

Kocham zwierzęta, ogromnie. Kiedyś nie mogłam mieć zwierzaka w domu, bo z siostrą jesteśmy alergiczkami i nasi lekarze nie chcieli się zgodzić. Dlatego w prezencie dostałyśmy żółwia. Bardzo go kochałam, bo był cudowny. Biegał po mieszkaniu jak pies, bo przecież potrzebował wyjść z tego akwarium, wiadomo. Ale spacer z futrzakiem, to co innego. Udało się jednak przekonać lekarzy i od tego czasu zawsze jest w domu pies. Chociaż wcześniej i tak przyprowadzałam do domu wszystko, co znalazłam. Mama chyba się bała, gdy wychodziłam do szkoły, bo wracały ze mną psy – różnych wielkości, koty. Obecnie mamy Sonię, ale wołam na nią Kluska. Taka spokojna, cicha i do przytulania. Najlepiej, żeby nosić ją na rękach. I w styczniu pojawił się kot. Nazywam go Terrorystka, bo podporządkował sobie cały dom. Niemal wszystko jest pod kota robione.

Czy jest jakieś zwierzę, które chciałaby Pani spotkać?

Słoń! Jak byłam mała, zawsze chciałam mieć słonia, bo jest taki duży i mogłabym na nim jeździć. Nie rozumiałam, dlaczego rodzice nie chcą mi go dać?

Jakie ma Pani najskrytsze marzenie?

Marzy mi się podróż, ale połączona z jakąś aktywną pomocą, może z wolontariatem – po Ameryce Południowej. Gdzieś od zawsze czułam, że nie powinnam skupiać się tylko na sobie, a że warto pomagać innym. Może właśnie tam, w Ameryce Łacińskiej. Przy okazji zwiedziłabym ten kontynent. Takie dwa w jednym. Zastanawiam się, czy ten pomysł nie zakiełkuje kiedyś tak bardzo, że kupię bilet i polecę. Bardzo bym chciała to zrealizować. To chyba moje największe marzenie.

Marzenia zawsze warto spełniać. Na zakończenie, mała runda krótkich, przyjemnych pytań. Czy jest Pani gotowa?

Okej!

Co Pani woli Pepsi czy Coca Colę?

Coca Colę.

Słodkie czy słone?

Słodkie.

Różowy czy miętowy?

Różowy.

Majonez czy ketchup?

Ketchup.

Miasto czy wieś?

Miasto.

Woda czy ogień?

Woda.

Pop czy rock?

Pop.

Ulubiona piosenka?

Trudno wybrać jedną, ale przez to, że chodzę na tańce latynoamerykańskie, to rytmy Shakiry, J. Lo gdzieś mi grają głęboko w serduszku.

I tym muzycznym akcentem kończymy naszą rozmowę. Dziękuję bardzo serdecznie.

Dziękuję bardzo!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

cztery − 2 =