Archiwum Dźwięków. Rok 1987
13 min readTo, że coraz bardziej zbliżamy się do kolejnej dekady słychać już dość wyraźnie. To prawda, wciąż dominuje duch lat osiemdziesiątych, z hitami „Strangelove”, „I Wanna Dance With Somebody” czy „Never Gonna Give U Up” na czele. Wciąż rozpływamy się w cudownych klimatach z pościelówami w roli głównej (to w tym roku wychodzi Dirty Dancing!) i podziwiamy pełne tej nostalgicznej dzikości wygibasy frontmanów w ciasnych spodniach z mulletami na głowach („Livin On A Prayer”). Wiele ekip muzycznych oddala się jednak od popowej i synth-popowej beztroski i zmierza w akustyczne, często wyłącznie gitarowe rejony, nasilając tym samym trend z jednej strony pobrzdąkiwającego, raczkującego jeszcze (z perspektywy tego, co wydarzyć ma się za parę lat) indie, z drugiej – typowo rockowego akcentu. Słychać to choćby na polskiej scenie nowofalowej, z której dobiegają nas w 1987 dźwięki albumów IV Liceum T.Love czy Europy i Azji formacji Sztywny Pal Azji. Widzimy to także po rosnącej popularności zespołów takich jak U2 (Joshua Tree) czy R.E.M. (Document). Na skutek tej stopniowej ewolucji rok 1987 tworzy nam coś w rodzaju hybrydy, w której Michael Jackson wskakuje w ramoneskę (Bad), DM w lateks, a mimo to na scenie wciąż jest miejsce dla tak ciężkiej alternatywy, jak Napalm Death, które wydaje w tym roku no-wave’ową legendę Scum. Popularność zdobywa nawet mieszanka hip-hopu z mocniejszymi brzmieniami, czyli właściwie rapcore, który sięga mainstreamu z takimi imprezowymi perełkami jak „You Gotta Fight For Your Right To Party”. No, w 1987 naprawdę się działo.
1. Spokojnie
Płyta została później okrzyknięta najmocniejszym punktem w karierze Kultu. I pisać by można o niej godzinami. Faktycznie, najsilniejszy do tej pory skład nagrał muzykę jakościowo bardzo dobrą i przemyślaną. Muzycy zaczęli zmierzać w stronę psychodelii i inspirować się takimi zachodnimi twórcami jak Pink Floyd. To poskutkowało chociażby wyraźnymi eksperymentami z brzmieniem i wizerunkiem. Chcieli być buntownikami nawet w środowisku złożonym z samych muzycznych rebeliantów. Chcieli być hippisami w połowie lat 80.
W znanym z dobitnego komentarza Kaziku widzimy tego buntownika, widzimy nonkonformistę, niekiedy wręcz antagonistę. Chwilę później, jawi się on jako moralny przewodnik, dotknięty przez obecny na świecie system wartości, apelujący o dostrzeżenie ideałów, które wyznaje sam. Z drugiej strony, zachowuje pozór tworzenia jedynie jako obserwator rzeczywistości, który nie opowiada się po żadnej ze stron, który oddziela politykę od własnej twórczości i którego interesują tematy ponadczasowe.
Utworem, który na stałe wszedł do kanonu polskich rockowych hymnów wszechczasów, jest artystycznie znakomita „Arahja”. Wokalista, nie dość, że w poetycki sposób komentuje rzeczywistość, to utożsamia się z nią, wręcz pochłaniając ją i inkorporując w swoje życie, a nawet we własną osobę. W utworze murem podzielone jest nie tylko miasto, a ściślej Berlin, do którego muzyk faktycznie wówczas wyjeżdżał, rozszczepione są nie tylko rozsypujące się ludzkie wartości, ale także dom samego artysty i jego ciało. I my się też rozsypujemy, słuchając.
2. Que País é Este
Chłopaki z Legião Urbana jeszcze przed She Past Away udowodnili, że post-punkiem i alternatywą w ogóle angielszczyzna wcale nie rządzi bezwzględnie. Na tym krążku brazylijski zespół radzi sobie z owymi gatunkami niezwykle sprawnie, dodając im nawet nieco art-rockowego uroku i punkowej energii, śmiało dorównując poziomem takim grupom jak The Killing Joke.
Krążkiem z 1987 zespół zjednał sobie już pokaźne grono słuchaczy, których urzekło nie tylko brzmienie, ale również odważne teksty, poruszające zagadnienia świętości, narkomanii i różnicy klas, krytykujące pseudointelektualistów na szczeblach oraz ich dziwne decyzje, między innymi dotyczące brazylijskiej elektrowni jądrowej. Równie autentycznego, oddanego specyficznej misji, którą jak wiemy, znakomita część muzyków wypełnia tworząc regularnie lepsze czy gorsze protest-songi, godnego zaufania słuchacza i dobrego jakościowo zespołu nie było wcześniej w tamtych rejonach świata. Ku niezbyt wielkiemu zadowoleniu lidera grupy, przydomek Legião, zmieniano nawet w kręgach fanowskich na Religião.
W miarę rozwoju przychylności dla muzyków rozwijała się także ostra krytyka wymierzana w Brazylijczyków z wielu środowisk, w tym przede wszystkim religijnych i politycznych. W czerwcu 1988 roku w ramach promowania Que Pais é Este (pol. Co to za kraj) odbył się niesławny koncert na stadionie Mané Garrincha w Brasilii. Podczas widowiska dla około 50 000 widzów, frontman Renato Russo został nagle zaatakowany przez mężczyznę, który, choć został szybko usunięty przez ochronę, wywołał gwałtowną agresję pod sceną i na niej zresztą także. Po godzinie zespół opuścił estradę, a sfrustrowana publiczność spowodowała panikę, w wyniku której aż 380 osób zostało rannych.
3. Sign O’ The Times
Prince w 1987 roku wydał album niemalże doskonały. Album, będący dojrzałym zbiorem fiksacji i wyrazem niezwykłej ciekawości artysty, który tym razem odnalazł jeszcze inne sposoby na zmaterializowanie kreatywnego chaosu, który na przestrzeni lat stał się jego domeną. Nawet z tak charakterystycznymi dla siebie intensywnie rozgrzewającymi balladami miłosnymi muzyk wchodzi na inny poziom, wcielając się lirycznie w swoje kobiece alter ego Camille. W lubieżności Prince’a tkwi jednak niezmiennie poetycki urok, nieważne do jak odważnych eksklamacji by się nie posunął.
Wierny wokaliście od początków kariery słuchacz dostaje to, czego się spodziewa, czyli mocno funkowe numery o radości, zabawie i afirmacji życia. Pop od zawsze rządził się swoimi zasadami. Nie brakuje jednak utworów nieco trudniejszych, głębszych i przemyślanych, balansujących na pograniczu soulu, bluesa, psychodelii i R&B. Poruszona zostaje tematyka problemów ówczesnych realiów, które okazują się raczej ponadczasowe (przestępczość wśród młodzieży, narkomania, AIDS i media bias). Mimo sąsiedztwa tak różnych lirycznie i gatunkowo piosenek na jednej składance, jakimś cudem zostaje zachowany dobry smak. Wszystko jest wyważone, chociaż nie stonowane, przemyślane i dojrzałe, ale nie nudne.
Szczególnie interesującym okolicznościowo i zarazem nadzwyczajnie pięknym utworem jest The Cross. Gorące wyznanie wiary, otulające jak ciepły koc z wełny – przynosi ulgę, ale też potrafi gryźć. Sweet song of salvation…
4. Kick
Szósty krążek INXS w końcu zwrócił należną uwagę na działalność australijskiego bandu. Jest to kawał dobrej pop-rockowej roboty, kolekcja chwytliwych, tanecznych utwórów, z których w zasadzie każdy nadaje się na listę przebojów stacji radiowych, których słuchać naprawdę nie wstyd.
Michael Hutchence, lider grupy, zaskarbił sobie serca fanów połączeniem seksownej funkowej energii z charyzmą gwiazdy rocka. Poza przyjemnym głosem całkiem miło się go też oglądało, co zapewniło zespołowi pokaźne grono fanów wśród młodych dziewcząt i bardzo szybki wzrost popularności w mediach. Niestety, gwałtowna fala sławy zabrała wokalistę już 10 lat później. Hutchence nie przekroczył czterdziestki.
Chociaż w początkach kariery muzyków często nazywano „średniakami”, to po wydaniu Kick krytycy przyznali, że widać, że INXS tego środka trzymają się celowo i robią to z głową, bo błyszczą wówczas jeszcze jaśniej, wydając perełki takie, jak „Mystify” czy „Never Tear Us Apart”. Przeważające niezbyt skomplikowane i wyrafinowane kompozycje są mimo wszystko dopracowane co do nuty, zcementowane graniem na naprawdę wysokim poziomie i niepozbawione charakteru. Poza tym Kick to zbiór klasyków, w których udało się grupie uzyskać to nieokreślone, złote, sentymentalne brzmienie. Wiedzieli, jak poruszyć serca i zawrócić w głowie tłumowi. Zresztą, czerpane przez zespół inspiracje z rock’n’rolla w postaci typowych dance’owych riffów nadal wykorzystywane są w wielu remiksach. Jednym z takich nieśmiertelnych przebojów jest chociażby „I Need You Tonight”, jedna z tych piosenek, które kojarzą wszyscy, ale wykonawca czasem ucieka z pamięci. A szkoda.
5. Freaks
Druga połowa lat 80. to w rzeczy samej dla wielu grup droga do ewolucji w wielu różnych kierunkach, najczęściej w bardziej przystępnych i mainstreamowych. Zespół Pulp był jednak w osiemdziesiątym siódmym dopiero na etapie kształtowania swojego brzmienia i, szczerze mówiąc, mam słabość do ich ówczesnych eksperymentalnych wyczynów, dużo mroczniejszych niż sugerowałby poprzedzający Freaks pierwszy studyjny album grupy. Zresztą, biorąc pod uwagę całą twórczość bandu, ta składanka to taki punkt kontrastowy na mapie jego kariery. Jest to granie bardzo intrygujące, z lekka odurzone i może trochę też odurzające.
Freaks zostało opatrzone podtytułem. Nazwano go dziesięcioma piosenkami o sile, klaustrofobii, duszeniu się i trzymaniu się za ręce. Ten zestaw zdaje się faktycznie oddawać klimat owego brzmienia, z jednej strony trochę romantycznego, z drugiej dusznego. Czasem niespokojnego, a czasem wręcz apatycznego. Poza tym zdaje się też nawiązywać do samej historii grupy, która nie przeżywała wówczas najlepszego czasu. Problemy ze składem oraz finansami zwiększały niesnaski między muzykami. Nie pomagała też fala krytyki ze strony ekspertów i duży spadek popularności względem nagraniowego debiutu.
Płyta jest mimo wszystko unikatowa. Jarvis Cocker powiedział w jednym z wywiadów, że miała być wręcz dziwna. „Płyta miała się tak nazywać, ponieważ sam czułem się jak wyrzutek, gdy cztery lata nie chodziłem do szkoły i prowadziłem życie na społecznym marginesie. Mieszkałem w budynku fabrycznym, w centrum wszystkich dziwaków i wyrzutków Sheffield. Robiliśmy coś wartościowego i oryginalnego, a jednak nikt nie wydawał się tym zainteresowany”. Cóż, po latach może warto zainteresować się bardziej psychodeliczną stroną Pulp.
6. Music to Strip By
W niecałe 39 minut składanki udało się wcisnąć 23 utwory. I od tej struktury można w zasadzie zaczynać charakterystykę piątego albumu Half Japanese: nieporządnego, poszarpanego, raptownego, zawadiackiego. Mało się tu trzyma kupy, ale mimo wszystko jego zawartość to bardzo fajny miks intencjonalneog lo-fi.
Choć na początku historii zespołu, stworzonego przez braci Davida i Jada Fairów, do mikrofonu dostęp mieli obydwoje, na przestrzeni lat pozycję frontmana objął Jad, który do muzyki miał całkiem specyficzne podejście i który był niezwykle barwnym punktem na scenie undergroundowej. Znany był z tego, że grał na nienastrojonej gitarze, bo jego zdaniem akordy były potrzebne wyłącznie do podłączenia instrumentu. W Half Japanese nagrywał piosenki wyłącznie o miłości lub o potworach, zafascynowany filmami sci-fi. Ciekawe połączenie. W przypadku Music to Strip By było jednak trochę inaczej, bo jak pisano w „The Quietus” ten krążek był nieco niechlujnym zbiorem muzycznych wpływów i opowieści o niewiarygodnym i hipnotyzującym życiu Jada. Artysta zajmował się też sztuką wizualną, tworząc grafiki oraz skomplikowane wycinanki z papieru, które doczekały się wielu wystaw, a także honorowego miejsca na okładkach płyt zespołu.
Half Japanese to jeden z bandów, które promował John Peel, wierząc w głoszony przez Amerykanów chaos. Dziennikarz zwykł mawiać, że jeśli uda mu się zrobić z nich zespół kultowy, to w życiu będzie mógł osiągnąć już w zasadzie wszystko. Muzyka do rozbierania to raczej niezbyt seksowne granie, wątpliwie skłaniające do stripteasu. No, chyba że włączyć „La Bambę”, słodki przerywnik w prezencie od jakże romantycznych punków.
7. Tango in the Night
Tymczasem Fleetwood Mac w 1987 dla odmiany dopieszcza nas znacznie przystępniejszym krążkiem, harmonijnym, kojącym. Nocne tango to ostatnia składanka, do której sukcesu przyczynił się znakomity Lindsey Buckingham. To właściwie z jego indywidualnych planów i pomysłów wynikła produkcja albumu i finalnie urozmaicenie go i wydanie pod szyldem całej grupy. Stevie Nicks była wówczas zajęta przede wszystkim karierą solową i spędziła ponoć jedynie 2 tygodnie w studiu, podczas gdy nagrywanie albumu zajęło ponad 18 miesięcy. Jak sama wspominała, nie miała wówczas motywacji do pracy, czuła się nieszczęśliwa i nie do końca wierzyła w sukces krążka, nad którym muzycy większość czasu spędzali w sypialni Buckinghama. Ten po latach przyznał, że prowadzili wówczas życie, z którego nie byliby dzisiaj dumni, ale może to rozproszenie nadało ich graniu niepodrabianej lekkości.
Może i motywacji zabrakło, ale zwątpienie było zupełnie nie na miejscu i ustąpiło zaraz po wydaniu płyty, która okazała się największym komercyjnym sukcesem w całej historii grupy. Chociaż nieco więcej pieniędzy zapewniło FM młodsze o 10 lat Rumours, to właśnie Tango in the Night przyniosło zespołowi swego czasu status legendy. Znane wszystkim „Little Lies” czy „Everywhere” pojawiały się na najbardziej znaczących składankach typu the best of 80s. W zasadzie każdy numer jest dobry, a przesłuchanie krążka od deski do deski to, uczciwie, czysta przyjemność.
Na szczególną uwagę zasługuje też magiczna okładka albumu, która gdyby mogła brzmieć, na pewno brzmiałaby jak tytułowy utwór. Zaprojektowana została przez australijskiego malarza Bretta-Livingstone’a Stronga, który idealnie uchwycił magię tej muzyki, która – tak samo, jak artysta pędzlem – bawi się tonami, światłem i kolorami, kusi dzikością i rozczula tkliwością.
8. Floodland
Jeśli fanów gotyku coś skłoni do tańca to będą to Sisters of Mercy, a szczególnie utworami z albumu, który stał się pewnego rodzaju muzyczną biblią tego gatunku. Eldricht pisał teksty w Hamburgu, miasta pełnego wody i to właśnie woda jest powtarzającym się motywem lirycznym krążka. Za pomocą różnych hydro metafor artyści obserwują powolną degradację świata. Wokalista komentuje zarówno wydarzenia takie jak Czarnobyl czy zimna wojna, jak i bliższą mu historię rozpadu zespołu.
No ale paradoksalnie, nie jest to brzmienie ani płynne, ani lejące. Raczej można tu mówić o morzu niespokojnym, ciemnym przede wszystkim i nieobliczalnym. Dark wave na najwyższym poziomie. I wiedzą, jak zrobić, żeby ta fala zabrała, żeby chciało się w ich graniu utopić. Chociaż wspomniałam wcześniej o tańcu, nie będzie to raczej twist. Siostrzyczki miłosierdzia to niemiłosiernie klimatyczny band, czasem przerażający, czasem czarujący. To muzyka bardzo wyrazista w swoim mroku, niby mgła, ale widzimy przez nią precyzyjnie.
Utwór „Lucretia My Reflection” stał się czymś w rodzaju gotyckiego hymnu, porywającego tempem i charakterem. Opowiada o upadku imperium i następstwach wojny. Tytuł odnosi się do Lukrecji Borgii z wybitnej rodziny Borgiów włoskiego renesansu, znanej z bezwzględnej taktyki politycznej i rzekomych zbrodni. Sama Lukrecja zasłynęła zamiłowaniem do trucizn. Frontman zespołu wspomniał kiedyś, że dedykuje numer świetnej basistce The Sisters of Mercy, Patricii Morrison, która ponoć wydawała mu się osobą „typu Lukrecja”. Sympatyczny gest.
9. Solitude Standing
Nad ostatecznym kształtem swojego drugiego albumu studyjnego Suzanne Vega pracowała stosunkowo długo. Na krążku znajdziemy muzykę nagraną jeszcze w latach 70., która po raz pierwszy ujrzała światło dzienne dopiero 10 lat później. Wynikało to między innymi z dużej rezerwy artystki i ogromnej świadomości, przekładającej się na wyjątkową skrupulatność. Mimo że to muzyka na szerokim pograniczu rock-folk-pop, wymykająca się raczej nadmiernej eksperymentalności, nie brak temu brzmieniu bogactwa. To zbiór piosenek bardzo różnych, spojonych pięknym wokalem.
Wokal Vegi jest subtelny, ale ma charakter. Artystka śpiewa bardzo prosto, bez gwałtownych zmian wysokości, jej głos jest bardzo gładki, kojący. Jest w nim coś z uroczej niedbałości, młodzieńczej lekkości, ale z drugiej strony dojrzałej głębi. Poza tym jako autorka tekstów wie jak te cechy wyeksponować, z jednej strony stawiając na chwytliwe nucenie prostych sylab, z drugiej na mocny przekaz w akompaniamencie beztroskich melodii.
Tak właśnie jest z kultową „Luką”. Wpada w ucho, kołysze, a tekst bardzo szybko wchodzi do głowy. W rzeczywistości piosenka traktuje o przemocy domowej, szczególnie wobec dzieci. W jednym z wywiadów dla szwedzkiej telewizji Vega podzieliła się historią o inspiracji do tego przeboju. „Kilka lat temu widywałam grupkę dzieciaków, bawiących się przed moim blokiem. Jeden z nich miał na imię Luka, wydawał się odstawać od innych. Zawsze pamiętałam jego imię i jego twarz, która zdawała się opowiadać bardzo długą i smutną historię. Nie sądzę, że w prawdziwym życiu było to dziecko, nad którym się znęcano, ale wiem, że coś go wyróżniało”.
Z kolei legenda głosi, że Tom’s Diner to piosenka, która jako pierwsza została odtworzona w formacie MP3. Ten utwór został wybrany ze względu na prawie monofoniczny charakter, dzięki czemu łatwiej jest usłyszeć niedoskonałości formatu kompresji podczas odtwarzania. Niektórzy nazywają Suzanne Vegę „matką MP3”.
10. Echo & the Bunnymen
Piąty album formacji Echo & the Bunnymen to bezbłędny zapis roku 87’. Brzmi on tak, że nie sposób pomylić się znacznie w samodzielnej próbie zlokalizowania go na osi czasu. Słychać także popularne wówczas wśród zespołów tego rodzaju próby zdobycia szerszej publiczności w postaci znacznego skłonu w stronę przystępniejszego popu. To ostatni krążek nagrany w oryginalnym składzie i ostatni wydany w latach 80., co czyni go zamknięciem pewnej ery w karierze grupy. Jest to zwieńczenie przyzwoite.
Wśród fanów krążek cieszy się dość dużą popularnością, ale dla muzyków stał się swego czasu zmorą. Uważali, że to obniżenie standardów grupy, która wyrobiła sobie na scenie pewien szacunek. Nie mniej jednak trudno zgodzić się z tak surowym osądem, szczególnie że na płycie znalazło się kilka naprawdę znakomitych tracków. Poza tym ucieczka od przepychu towarzyszącemu poprzednim albumom wyszła zespołowi na dobre, zapewniając im większe dochody i mniej hermetyczny fanbase.
Chociaż Heaven Up Here czy Ocean Rain to znakomite składanki, stawiające poprzeczkę bardzo wysoko, Echo & the Bunnymen poradzili sobie z końcem ery całkiem sprawnie, wydając nagrania nieodstające od wielkich przebojów grupy. Autorem tekstu do „Lips Like Sugar” był frontman Ian McCulloh, który mówił o utworze: „To była całkiem dobra piosenka, ale chyba nie brzmiała jak my. Oddaliśmy się radiowemu brzmieniu. Nie mniej jednak, była na tyle mocna, żeby się przebić”. A ja całkiem lubię ten numer, kojarzy mi się dobrze i właśnie bardzo w stylu angielskiego zespołu.