Archiwum Dźwięków. Rok 1985
9 min readDotrwaliśmy do połowy dekady, która wyraźnie odcisnęła swój ślad nie tylko na rynku muzycznym, ale w kulturze w ogóle. Tenże środek, czyli, powiedzmy – okolice roku 1985, nie zawiódł koneserów brzmień, ba, bezlitośnie ich uwiódł.
W 85′ na mainstreamową scenę z impetem wtargnęli Modern Talking, A-ha, Bad Boys Blue czy CC Catch, a solowej gry spróbowali m.in. Suzanne Vega, Sting i Freddy Mercury. W kraju wydany został wyczekiwany tak długo album Dżemu – kultowa Cegła. Panasewicz i reszta ekipy z Lady Pank wyjechali do Stanów, by tam nagrać Drop Everything, na którym znalazła się chociażby anglojęzyczna wersja „Mniej Niż Zero” (czyli majnes ziroł, jak z przekąsem nazywano jedyny polski utwór i teledysk, emitowany wówczas w zamorskiej telewizji). Odrodzenie przeżyła poezja śpiewana, gdy wytwórnia Polton wydała Piosenki zmarłego 6 lat wcześniej Edwarda Stachury.
Poza tym, że znani nam do dzisiaj wykonawcy osiągnęli w 1985 roku zasłużony komercyjny sukces, znakomita część muzyków nieco bardziej offowych wyświadczyła nam przysługę w postaci klimatycznych, genialnie opracowanych albumów.
1. Songs From The Big Chair
Tears For Fears to jedno z tych popowych oblicz nowej fali, których po latach nie ma co się wstydzić. Krzesło, o którym mowa w nazwie albumu to metafora komfortu i bezpieczeństwa, jakie daje poczucie braku potrzeby udawania. Tak przynajmniej twierdzi połowa duetu uformowanego w angielskim Bath, czyli Curt Smith, którego zainspirował w tym względzie film o nastolatce posiadającej 16 osobowości. Drugi z muzyków odpowiedzialnych za krążek w największej mierze to Roland Orzabal, dominujący wokal TFT. To między innymi ta barwa i rodzaj śpiewu uformował pewien konkretny muzyczny wizerunek lat 80., w który płyta faktycznie się wpisuje. Nawet będąc laikiem, nie można pomylić dekady, w której została stworzona. Jest jednak dowodem, że ten czas wciąż błędnie kojarzy się ze sztucznością i kiczem. Krążek urzeka prawdziwością i bezpośredniością, której kwintesencją jest singiel otwierający, czyli pięknie zharmonizowane „Shout”.
2. Old Rottenhat
Na albumie, który wspominaliśmy znalazł się jeden kawałek dedykowany. Chłopaki z Tears for Fears poświęcili „I Believe” Robertowi Wyattowi, jednemu z ojców brytyjskiego rocka progresywnego. Ten natomiast w listopadzie odwdzięczył się kolejnym zestawem wariacji, czyli żółtookładkową Old Rottenhat. Ta zaś, pomimo swojej antysocjalistycznej zawartości lirycznej, przewrotnie została zadedykowana uznanemu za sowieckiego agenta Michaelowi Bettaney’emu. Same melodie mają niemal pacyfistyczny charakter, niekiedy wypuszczając dym wybitnie niepapierosowy, znacząc kiedy indziej dymne indiańskie sygnały, a innego razu snując się gdzieś nocą po autostradzie bez zasięgu. A jednak treści utworów są otwartym buntem przeciwko ówczesnej polityce i Wyatt wie, jak je podać, żeby szczypały mocniej kogo trzeba, jakby zdając sobie sprawę, że nie każdy musi podejmować próbę zrozumienia Old Rottenhat. Nie każdy też musi płytę przesłuchiwać. Byłaby to jednak dla takiego-nie-każdego ogromna strata.
3. Brothers in Arms
Jeżeli już mowa o szpiegostwie i pacyfikacji, to nie sposób ominąć najpopularniejszej części soundtracku do obrazu z Pittem i Redfordem w rolach głównych. Zawód:Szpieg jako produkcja sensacyjna to film bogaty w intrygi. Album Brothers in Arms grupy Dire Straits również stał się sensacją… ale czy o intrygi można ich posądzić? Nie do końca. Ci mistrzowie gitary, bo to z tym instrumentem przede wszystkim kojarzy się grupę, tworząc album, zdecydowanie mieli łeb na karku. Wszystko jest tu mądrze dopracowane: teksty zapewne szczere, ale tematycznie modne, w brzmieniach nie brakuje nutki oryginalności, ale nie gorszą właściwie zupełnie nikogo. Wybór opcji dla wszystkich jest jednak uzasadniony, kiedy w efekcie powszechna staje się muzyka z wyższej półki.
Chociaż tytułowej balladzie nie powinno odmawiać się majestatu, który bije już od pierwszych taktów i który Amerykanom serwuje wędrówkę dłoni na lewą stronę klatki piersiowej, i chociaż jestem ostatnią osobą, która woli skoczne dźwięki od tych ckliwych, Dire Straits podobają mi się bardziej w szybszym wydaniu. I takie „Walk of Life” też im się 1985 trafiło.
4. Rain Dogs
Ciekawie słucha się Toma Waitsa, znając go wcześnie głównie z polskich interpretacji Kazika. „Bourbon mnie wypełnia”, „No klaszcz” czy na przykład „Singapur” – to wszystko Piosenki Toma Waitsa, które opierają się właśnie w znacznej mierze o album z 1985. Dwie strony: jedna dziewięć utworów, druga dziesięć. Słucha się ich, jakby otwierało się tomik poezji zdegenerowanego nieco artysty, który nie dba o aprobatę swoich słuchaczy i który akurat nam wydaje się trafiać do nieznanych dotąd w sercu punktów. Melodyjnością wokalista nie grzeszy, ale rekompensuje to wszystko barwą głosu, która mimo swego ciepła, delikatnie drapie. Płyta daje nam możliwość zobaczenia tego poety w podrzędnym barku, gdzie, usiadłszy w kącie przy oknie, możemy słuchać jego pękającego serca przy akompaniamencie ulicznych hałasów. Zresztą ten właśnie haos Waits własnoręcznie nagrywał na ulicach biedniejszej części Manhattanu, dopełniając w ten sposób obraz swojego studyjnego dzieła. Sesje w studiu też wyróżniało to, jak wielki tłum się przez nie przewijał. Miasto przenosiło się tam razem z myślami artysty, gdy prosił o akompaniament coraz to wykwintniejszych muzyków. Na Rain Dogs możemy usłyszeć m.in. Keitha Richardsa z The Rolling Stones. Jeżeli chodzi o instrumenty, łatwiej by zapytać, czego tam usłyszeć się nie da.
5. Low-Life
New Order wypuścili swój trzeci album w maju, ale tej lepszej jego stronie skowronki wcale nie przyśpiewują i żaden gaj dookoła nie kwitnie. Co prawda, razem z takimi numerami, jak „The Perfect Kiss” zapuszczamy się w dżunglę i smutno specjalnie nie jest. Skoczne „Love Vigilantes” zaś na całe szczęście otwiera krążek, bo można go potraktować jako osobną historię i choć zabrzmi to podle, zaledwie jako podkład muzyczny do reklamy, która leci, zanim rozbrzmi właściwie to, co chcemy od New Order usłyszeć. Wszystko dlatego, że tym razem, to te bardziej ponure utwory można umieścić na samej górze, gdybyśmy chcieli uporządkować je pod względem jakości. Charakter Low-Life idealnie ujął w słowa Steve Sutherland z Melody Marker, który powiedział, że te dźwięki to pewnego rodzaju przygoda i ewolucja depresji do stanu ekstazy. Album to bardzo płynna mieszanka rocka z elektroniką, gdzie żaden z tych gatunków nie zostaje poniżony do roli dekoracji, ale dopełnia ten drugi z klasą i zaskakująco dobrze do niego przylega. Chociaż pełna wersja mojej ulubionej „Elegii” trwa ponad 17 minut, to takim soundtrackiem można sobie urozmaicić niejeden wieczór o niemal każdej porze roku, o ironio, z wyjątkiem wiosny.
6. Psychocandy
Trzeba przyznać, że patrząc na tak młodych wówczas chłopaków z The Jesus and Mary Chain, nie trudno osądzić ich o granie niewinnej nowej fali czy po prostu jakiejś nowogotyckiej rockowej muzyki, która trochę może mieć do alternatywy tendencje. Gdy się ich jednak posłucha, należy uderzyć się w pierś za takie spekulacje. Przecież to zwyczajnie (i nadzwyczajnie) klasycy undergroundu. Ich brzmienie jest w swoim rozbujaniu bardzo dojrzałe. Wiedzą jak hałasować i jak być bardzo nieprzyjemnymi, ale też jak i kiedy swoje utwory nieco ugrzecznić.
Lepiej krążka zatytułować chyba nie mogli. Jest bardzo psycho, szczególnie tam, gdzie pod dominującymi no wave’owymi ścieżkami, słychać w tle akcenty lat 60. Niekiedy nie wiemy już, czy to powoli jakiś grunge czy odległy mu post punk, ale ta dezorientacja wcale nie przeszkadza. Słodko robi się wtedy, gdy muzycy idą na rękę mniej wymagającym fanom, nie obrażając jednak ani trochę swoich wiernych zwolenników. Tak na przykład dzieje się w najbardziej chyba znanym „Just Like Honey”, gdzie przystępniejsze brzmienie TJ&MC rekompensują chociażby tekstem.
7. Night Time
Już bardziej określonym zespołem w 1985 okazała się grupa Killing Joke. Chociaż nieostrości ich utworom często nie brakuje, to charakterystyczne basowe linie, podporządkowana okołopunkowym ideom perkusja i typowy dla swojej dekady wokal rysują cienką linią sylwetkę gatunkową zespołu.
Cienką, bo monotonności nie można im zarzucić. Jednocześnie płyta nie jest przekombinowana i zbyt zagmatwana, więc przesłuchanie jej jednym ciągiem zupełnie nie męczy, a okazuje się przyjemnością. Fajnie, że jest żywiołowy, ale fajnie też, że muzycy odnaleźli balans między graną wcześniej (całkiem niezłą) agresją a tym post gotyckim zrównoważeniem. Z płyty pochodzi m.in. „Love Like Blood”, przemyślane, charakterne, przenikające i niezwykle, chorobliwie aż, dobre. W utworze słyszymy wszystko, co w tej dekadzie słusznego działo się w szeroko już rozumianej i nazwanej tak dla potrzeby ogarnięcia tych wszystkich małych elementów do kupy, muzyce rockowej. Jeden z lepszych utworów osiemdziesiątego piątego, jeżeli nie lat 80. w ogóle.
8. First And Last And Always
Nie jestem skłonna do przylepiania moim ulubionym zespołom etykiety goth. Jakoś mi to nie pasuje nawet wtedy, gdy wypada obrazowo wyjaśnić komuś, czego przeważnie słucham. No, może właśnie z tym jednym wyjątkiem. W przypadku The Sisters of Mercy nie da ich się zaszufladkować lepiej. Jednym z najoczywistszych na to dowodów jest debiut studyjny grupy. Z tego albumu aż wylewa się ciemność, rój nietoperzy, zbyt dużo żelu na włosach i czerni na powiekach.
Większości tekstów przewodzi tematyka pożegnania i wyobcowania, którą wielu muzyków grających wcześniej w grupie, odbierało bardzo osobiście.
Na szczęście, mimo zgrzytów w studiu, na krążku nie zgrzyta nic. Jest bardzo klimatyczny, wyważony i oryginalny, jeden z lepszych jakie udało się w latach 80. stworzyć Siostrom Miłosierdzia i wszystkim gotyckim bandom w ogóle. Szczególnie przyjemny jest bas Craiga Adamsa, ale uważam tak chyba dlatego, że do tego instrumentu mam słabość, bo w takich kawałkach jak „Nine While Nine” wszystko układa się w znakomicie dograną całość.
9. Frankenchrist
Na żadne kompromisy nie szli muzycy Dead Kennedys. Problemy zaczęły się już przy okazji projektowania wkładki graficznej do albumu, przedstawiającej rząd penisów i wagin. Oburzenie było tym silniejsze, że żniwa amatorów zespół zbierał przede wszystkim wśród młodzieży. Mimo, że oburzać bardzo lubili, to tym razem cały gniew włożyli w teksty, emanujące tą pożądaną w punk rocku nonkonformistyczną postawą. Ten otwarty sposób krytykowania ówczesnych elit sprawił, że grupa niejednemu zaszła za skórę. Ale o to przecież chodziło, to im się bardzo ładnie wpasowywało w buntowniczy program. Poza tym trzeba przyznać, że słowa, które w większości napisał lider Jello Biafra, są wciąż aktualne i niegłupie.
Brzmieniowo Dead Kennedys nieco się uspokoili, o ile o spokoju w ogóle można tutaj choć słowem wspominać. Da się jednak zauważyć odejście od typowego dla nich ponadprzeciętnego hardcore’a. Dzięki temu album można usłyszeć, a nie tylko wysłuchać. Zaszli z nim chyba dalej, niż sami się tego spodziewali.
10. Maximum Security
Niech kulminacją tej nieco psychodelicznej kombinacji będzie trzeci krążek Alien Sex Fiend. Niebezpiecznie go słuchać, ale to, co niebezpieczne i nie do końca normalne, kusi najbardziej. To jest muzyka bardzo transogenna, ciężko potem spać i w ogóle, a jednak intryguje i sprawia frajdę. Styl kapeli można spokojnie i bez nadymania się uznać za niepowtarzalny. Pamiętam, gdy kilka dobrych lat temu usłyszałam zespół po raz pierwszy, prędko oskarżając pokazującego mi go tatę o jakąś kompletną skrajność. A dzisiaj i ja ich lubię. Po prostu trzeba być z tą muzyką blisko na krótko, potem zdystansować się i nie dać się zdeprawować. Oni są nie tyle zwariowani, co po prostu szaleni. Insane. I to się może podobać. Zaskakuje też kreatywność i kompletna nieobliczalność, bo zestawienia niektórych dźwięków zdają się niemożliwe do opracowania, a brzmią tak dobrze. Płyta jest po prostu zabójczo ciekawa.
Maximum Security to jedyny album w dorobku Alien Sex Fiend, który znalazł się gdzieś z tyłu brytyjskich niezależnych notowań. Moim zdaniem zasłużenie.
facebook.com/archiwumdzwiekow