Kogo z muzycznego świata pożegnaliśmy tego roku?

Chociaż to my decydujemy o tonie świąt, z którymi kojarzy się początek listopada, niezależnie od charakteru, jaki im nadamy, niemal zawsze towarzyszy im nostalgia. Razem z nią przychodzą wspomnienia. Najtrudniej poradzić sobie z brakiem bliskich i to o przede wszystkim o nich chcemy w te dni pamiętać. Wspominać można jednak też tych, którzy byli nam bliscy w inny sposób, skracając ten dystans za pomocą tego, co tworzyli. Na szczęście głosy i kompozycje muzyków, którzy odeszli w tym roku, są wciąż pięknie obecne.

Historia Lorny Doom, a właściwie Teresy Marie Ryan, była dość poplątana. Dziewczyna dostała się do The Germs dzięki ulotce i znajomościom po to, żeby nadać zespołowi stylu finalnie określającego jego grę i udowadniając, że kobiety też potrafią w hardcore punk. Basistka zmarła w styczniu na raka, ale, jak mówiła Kira Roessler z Black Flag – będzie żyła dzięki temu, jak przyczyniła się do wpływowości Zarazków na przełomie lat 70. i 80.

 

Wokal Mark Hollisa głaskał i szczypał, smucił i dawał komfort. Wrażliwość artysty przenikała do komponowanych utworów z nieocenioną i niestety niedocenioną siłą. Toteż śmierć frontmana Talk Talk jest bardzo przygnębiającym punktem w historii muzyki nie zawsze oczywistej. Nieokreślone potrafił określić, a wszystkie niedopowiedzenia były w jego tekstach adekwatną ozdobą.

Dick Dale to mistrz, którego w drodze do lepszego miejsca uprzedzili uczniowie. Na jego obejściu z gitarą wychowali się między innymi Jimmy Hendrix czy Stevie Ray Vaughan. To, jak instrument kwitnął w rękach muzyka, słyszymy chociażby na kultowych kompozycjach – „ Misirlou”  czy „Let’s Go Trippin’” . Dale do dzisiaj uważany jest za pioniera surf rocka i jego najważniejszego przedstawiciela.

Z gitarą romansował także Ric Ocasek, frontman grupy The Cars, grającej głównie numery nowofalowe. We wrześniu na fanów złotych dekad new wave’a spadła fatalna wiadomość o śmierci muzyka. Powracając do jego kompozycji, powracamy też do takich realiów sprzed blisko czterdziestu lat, jakie chcielibyśmy pamiętać. Już po kilku pierwszych taktach kultowego „Drive”  widzimy te wszystkie obrazy z koncertów i kin samochodowych z nawróconymi bad boys i nabierającymi odwagi girls next door w roli głównej. To były piosenki bardzo urocze, ale nie mdłe.

Who’s gonna play it now, Ric?

Prawdziwym szokiem tego roku było odebranie sobie życia przez fantastycznego lidera The Prodigy, Keitha Flinta. 49-latek był elektroniczną bestią (tak, bestia jest tu określeniem najwłaściwszym), robił z tą muzyką, co chciał. Out of Space? Jeśli nie ulokować tej twórczości poza tym wymiarem, to na pewno trzeba uznać ją za wielowymiarową.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

16 − dziewięć =