Nimf()manka – seks, śmiech i dygresje
3 min readLars von Trier rozpoczął swoją przewrotną grę z widzem, zanim jeszcze „Nimfomanka” trafiła do kin. Od początku konsekwentnie przekonywał nas, że zrobił film niemalże pornograficzny, który ustanowi nowe granice tego, co można pokazać na ekranach kinowych. Czy nowy film Duńczyka rzeczywiście jest tak kontrowersyjny?
Zaczyna się od możliwie najbardziej nietypowego spotkania. Seligman (Stellan Skarsgård) znajduje w uliczce pobitą i zakrwawioną Joe (Charlotte Gainsbourg). On – stary kawaler, ona – nimfomanka. Oferuje jej pomoc i schronienie, które kobieta przyjmuje. Z zimnej, deszczowej uliczki przenosimy się do małego, ciepłego pokoju wypełnionego książkami. Tu, w domowym zaciszu, przy herbacie i ciastku rozpoczyna się rozmowa nimfomanki i starego kawalera-intelektualisty. Joe w retrospekcjach opowiada o swoim życiu, a Seligman opatruje je komentarzem i licznymi, dziwacznymi, ale i błyskotliwymi dygresjami. Jej historia to doświadczenie, cielesność: odkrywanie i eksplorowanie swojej seksualności, odrzucenie a potem poszukiwanie miłości. Jego wtrącenia opierają się na wiedzy z najróżniejszych dziedzin: historii, muzyki, numerologii, poezji, a nawet wędkarstwa. Między bohaterami rodzi się specyficzna więź.
Film, tak mocno reklamowany jako kontrowersyjny i przekraczający granice, choć rzeczywiście nie unika seksu, to jednak nie pokazuje nic, czego współczesny widz by już nie widział. Seks w „Nimfomance” jest instrumentalny i podany na surowo, von Trier ukazuje go niemal w sposób antyerotyczny. Duża w tym zasługa debiutantki, Stacy Martin, która wciela się w rolę młodej Joe. Jej nimfomanka jest chłodna i mechaniczna, nie przeżywa radości, udaje orgazmy, w najlepszym wypadku nie czuje nic.
O wartości filmu stanowią jednak dialogi Joe z Seligmanem i jego dygresje. To kopalnia symboli i metafor. Tu niewątpliwie ukryty jest klucz, a raczej klucze, do odczytania różnych warstw filmu. W aspekcie praktycznym, strukturyzują całą opowieść, dzieląc ją na osiem rozdziałów (pięć w tej części i trzy w kolejnej). Dostarczają kilku naprawdę zabawnych momentów, niekiedy lepszych niż pełnometrażowe komedie.
W kwestii obsady Lars von Trier rzuca na stół swoje najlepsze, sprawdzone karty. Skarsgård jest już nieodzownym elementem filmów von Triera, trudno sobie wyobrazić kogoś innego w roli Seligmana. Gainsbourg (wcześniej „Melancholia” i „Antychryst”) można śmiało nazwać muzą duńskiego reżysera. Jednak w pierwszej odsłonie musiała ustąpić pola Martin – udany i mocny debiut. Po raz pierwszy u von Triera pojawia się Shia LaBeouf (seria „Transformers”) i Uma Thurman („Kill Bill”). Ten pierwszy udowadnia, że na ekranie radzi sobie całkiem nieźle, nawet bez towarzystwa wielkich robotów. Co do Umy, cóż, epizod krótki, ale zapadający w pamięć. Najsłabiej wypada, wcielający się w rolę ojca młodej Joe, Christian Slater („Wywiad z Wampirem”), po którym widać, że ostatnio grywa tylko w filmach klasy B.
Muzyki filmowej jest bardzo niewiele. W tym aspekcie reżyser jest bardzo oszczędny i trzyma się zasad nakreślonych w Dogmie 95 [manifest duńskich filmowców, postulujących rezygnację z efektów specjalnych i dodatków, które odciągają uwagę widza od kina – przyp.red.]. Poza małym wyjątkiem – na ścieżce dźwiękowej swoje miejsce znalazł zespół Rammstein.
Pierwsza część „Nimfomanki” kończy się niemal w pół zdania. Po dwóch godzinach spędzonych w kinie pojawia się mnóstwo pytań i bardzo niewiele odpowiedzi. Nie był to zamierzony efekt. Pierwotnie Lars von Trier chciał zaserwować widzowi wersję około 4-godzinną, ale ostatecznie podzielił swoje dzieło na dwie części. Na szczęście, na kontynuację nie trzeba długo czekać. Polska premiera „Nimfomanki – Część II” zaplanowana jest na 31 stycznia.