Rzućmy trochę światła na „Ciemniejszą stronę Greya”
3 min readZagubiona, żyjąca marzeniami dziewczyna i wyrafinowany, tajemniczy książę na białym koniu – to nie kolejna produkcja Disneya, to nowa, druga część pikantnego love story Anastasi Steele i Christiana Greya.
„50 twarzy Greya” zarówno książka, jak i jej filmowa adaptacja w krótkim czasie stały się ogromnym hitem na całym świecie. Wszędzie można było dostrzec młode dziewczyny, ale i dojrzałe kobiety zaczytane w powieści E.L. James. W internecie pojawiały się filmiki i zdjęcia, przedstawiające czytelniczki pochłonięte w lekturze, robiące najróżniejsze miny w reakcji na jej treść. Ale jak wiadomo, nie może być za kolorowo. Jak każde kontrowersyjne dzieło, historia Pana Greya i jego wybranki budzi skrajne emocje. W momencie, gdy nastolatki marzą o podobnym scenariuszu dla siebie, a starsze kobiety pragną, by ich mąż „Janusz” wstał z kanapy i może dla odmiany przywiązał je krawatem do ramy łóżka, cała reszta patrzy na to wszystko z zażenowaniem. Jednak czy warto brać tę produkcję na poważnie?
Otóż moim zdaniem nie. Fabuła filmu, dialogi, postacie – wszystko jest skrajnie przerysowaną, nieprawdopodobną historią, co da się zauważyć na pierwszy rzut oka. Sama postać Christiana Greya, przystojnego 28-latka z mroczną przeszłością, jest skrajnie nierealna. Adoptowany w wieku 4 lat, wykorzystywany póżniej jako seks-zabawka przez przyjaciółkę matki. Następnie kończy studia, rozkręca biznes, zarabia niewyobrażalne pieniądze . Zatem twórcom właśnie o to chodziło, o ukazanie tej historii w taki sposób, by wpuścić trochę barw do szarej rzeczywistości życia czytelniczek, pobudzić ich wyobraźnię, ośmielić. Z tego punktu widzenia wydaje się to całkiem zabawne, a film zdecydowanie przyjemniej się ogląda ze świadomością zastosowanych zabiegów i z lekkim przymrużeniem oka. Jednak mimo, iż filmowa historia jest bardzo oderwana od rzeczywistości, można wyróżnić niektóre elementy. Między innymi sceny seksu są bardzo estetyczne, nie wulgarne, da się wyczuć napięcie między bohaterami, które jest znacznie większe niż w poprzedniej części.
Jeśli chodzi o samą fabułę, część druga swoją formą nie różni się od poprzedniej. Motywy miłości, fascynacji przeplatają się z dramatem i napięciem, spowodowanym nowym wątkiem. Ana wydaje się dojrzalsza, bardziej śmiała. Jednak do samego końca wije się jak ryba wyjęta z wody, która nie wie czy wskoczyć do niej z powrotem czy usmażyć się na brzegu. Sztucznie budowana powaga na zmianę z pieprznymi żarcikami, przy których panie siedzące obok mnie chichotały znacząco sprawia, że po prostu niemożliwe jest wyobrażenie sobie takich sytuacji w realnym życiu. Gdyby nie perwersyjne wątki erotyczne byłaby to całkiem fajna, fabularna amerykańska historyjka miłosna dla nastolatków typu „Zakochana złośnica”. Swoją drogą jak teraz o tym myślę, film ma coś w sobie z serii „Zmierzch”, ale może to tylko moje skojarzenie (;
To, co dla mnie bardzo podbija ocenę filmu, podobnie jak w części pierwszej, to oczywiście soundtrack. Zestawienie zmysłowych utworów i nowego brzmienia z fragmentami elektroniki, nawiązujących tekstem do fabuły, nadaje produkcji dodatkowe walory estetyczne, a sceny stają się bardziej płynne i zdecydowanie bogatsze.
Czy warto zobaczyć „Ciemniejszą stronę Greya”? Trudne pytanie. Nie jest to dzieło oscarowe, które skłoni widza do refleksji i pomoże mu odkryć jakieś nowe wartości. To produkcja typowo komercyjna, myślę, że przede wszystkim dla fanów książkowej trylogii. Byłam, zobaczyłam, ani nie wyszłam w trakcie seansu, ani nie odczułam po nim żadnych specjalnych emocji. Film jak wafle ryżowe, bez smaku, ale do przetrawienia.