„Pasażerowie” z biletem w jedną stronę
3 min readCzy nakręcenie pełnometrażowego filmu science fiction z domieszką przygody i romansu w dwuosobowej obsadzie jest możliwe? Produkcja „Pasażerowie” pokazuje, że tak. O hollywoodzkiej perełce mogę powiedzieć dużo. Jednak, czy dużo dobrego? Sprawdźcie sami.
Tak to już jest, że od kilku lat, pod koniec roku twórcy „zaskakują” nas premierami filmów science-fiction. Dostaliśmy takie produkcje jak „Grawitacja”, „Interstellar” czy „Marsjanin” i były to twory dobre, czasem bardzo dobre. Teraz do kin weszli „Pasażerowie” – film, do którego podszedłem z bardzo dużym, wręcz olbrzymim dystansem. Spodziewałem się totalnego chłamu, a tymczasem dostałem coś znacznie lepszego.
Kilka tysięcy ochotników postanawia opuścić Ziemię i wyruszyć w podróż na odległą planetę, która stanie się kolonią ludzkości. Niestety, na pokładzie statku Avalon dochodzi do awarii, w skutek czego budzi się zahibernowany Jim Preston (Chris Pratt), a niedługo po tym Aurora Lane (Jennifer Lawrence). Pasażerowie kosmicznego parku rozrywki zostali rozmrożeni o 90 lat za wcześnie, co nasuwa na myśl jeden wniosek: nie dolecą do celu żywi.
Scenariusz Jona Spaihtsa można podzielić na trzy akty, a z każdego z nich zrobić inny film. Mamy tutaj motywy zarówno z kameralnego science fiction typu „Moon”, romansu na miarę typowych wyciskaczów łez oraz heroicznej walki o życie na wzór „Titanica”. Zdaję sobie sprawę, że wielkim wyzwaniem było wybrać, na którą z tych części nałożyć większy nacisk, ale niestety, scenarzysta wybrał źle – romans. Ja tu wcale nie narzekam, bo ta część jest w porządku. Relacje głównych bohaterów rozwijają się całkiem naturalnie, jest okazja by pokazać zgrabne ciała aktorów, zdarzają się wzruszające momenty. Problem tkwi w tym, że przez przesyt romansu nie starczyło czasu ekranowego na inne wątki, które były o niebo ciekawsze. Ma to jednak dobre strony, bo przez natężenie treści w fabule, film się nie nudzi.
Jednak mimo niekiedy miałkiej historii, „Pasażerowie” bronią się obsadą. Chris Pratt i Jennifer Lawrence razem na scenie? To musiało się udać i udało się! Aktorzy bardzo dobrze odgrywają rolę osamotnionych ludzi, szukających bliskości w trudnych chwilach swojego życia, genialnie pokazują wściekłość czy rozpacz. Czego chcieć więcej? Przy tym wszystkim widać, że ta para prywatnie się lubi. Dorzucić do tego jeszcze fakt, że są najbardziej rozchwytywanymi gwiazdami tego roku i mamy gotowy film, który nie potrzebuje rozbudowanej fabuły, by cieszyć przeciętnego widza. Na ekranie zobaczymy jeszcze humorystycznego Michaela Sheena i Morfeusza z Matrix’a (Laurence Fishburne).
Mimo że efekty specjalne były średniej klasy, to należą się wyrazy szacunku dla twórców za zainwestowanie w prawdziwe roboty. Maszyny sprzątające czy kelnerzy to nie wytwór CGI, lecz rąk ludzkiej pracy. Wszystko po to, by ułatwić aktorom obcowanie z blaszanymi przyjaciółmi. Wyjątek stanowi tutaj android Arthur (Michael Sheen), którego chłodna ocena sytuacji idealnie kontrastuje z emocjonalnymi dywagacjami bohaterów. Został on przedstawiony nienachalną animacją komputerową, co wyszło mu zdecydowanie na plus.
O muzyce nie warto pisać, bo w tym filmie jej prawie nie ma. Jeżeli występuje to komputerowy syntezator imitujący muzykę filmów science-fiction niskich lotów z ubiegłego wieku. Raz na jakiś czas pojawiają się skrzypeczki przy ckliwych momentach. Naprawdę modliłem się podczas seansu, by nie było w ogóle ścieżki dźwiękowej. Produkcja zyskałaby i zaoszczędziłaby na tym.
Mam problem z oceną tego co zobaczyłem. Z jednej strony wiem, że to była próba ładnego ujęcia nagich ciał Lawrence i Pratta w jakiejś ciekawej otoczce fabularnej. Jednak patrząc na „Pasażerów” z innej strony to nie nudziłem się przez te kilka godzin. Niewykorzystany potencjał razi, prawda, ale zostaje nadrobiony dobrym, choć nudnym, romansem. Poza tym przez te ponad dwie godziny zostałem zaskoczony przynajmniej trzy razy, więc nie było tak źle. Bawiłem się dobrze i nawet nie zauważyłem jak minął mi czas seansu.