Koniec niegodny królowej – Lilu „Outro”

Lilu „Outro”

okładka płyty Lilu „Outro”

„Outro”, jako zwieńczenie hip-hopowej kariery Lilu, wzbudza wyjątkowy niedosyt. Koniec rymowania do bitów deklaruje przecież niemal bezkonkurencyjna dla koleżanek z branży diwa polskiego rapu. Co gorsza, robi to w sposób, który pozostawia wiele do życzenia. – Nie tak odchodzą królowe – chciałoby się rzec.

Przeszła długą i interesującą drogę w towarzystwie raperów podchodzących z dystansem do mainstreamu. Nagle, pierwszym oficjalnym albumem zbiła z tropu wszystkich, którzy widzieli w niej tę przywiązaną do tradycji podziemia miłośniczkę delikatnych brzmień. Na drugim wydawnictwie rap ograniczyła już do minimum. Nie zmieniło to faktu, że wciąż była najlepsza (dzierżąc palmę pierwszeństwa do spółki z WdoWĄ, rzecz jasna). Poprzedzający „Outro” mixtape zwiastował powrót do korzeni. I kiedy przyszło nareszcie udźwignąć jej ciężar całej, maksymalnie hip-hopowej płyty, coś nie do końca zagrało.

Potencjał był ogromny. Powiedzieć, że single zwiastowały materiał co najmniej ponadprzeciętny, to nie powiedzieć nic. Z jednej strony bezsprzecznie najlepsze na płycie, subtelne, poruszające, błyskotliwie zarapowane, a dodatkowo dopieszczone pięknym śpiewem „Słodkich snów” czy refleksyjne, ale dalekie od ckliwości „33 obroty”. Z drugiej -rozświetlone wakac yjnym słońcem, przyjemnie funkujące „Zdmuchnij kurz” i przebojowe „Żyć nie umierać” z wejściem, którego nie powstydziłby się najbardziej pewny siebie raper. To mieszanka wybuchowa, pokazująca, że Lilu prezentuje się znakomicie zarówno w zdartych od betonowych chodników trampkach, jak i eleganckich szpilkach. Zawsze jednak z butelką zimnego piwa lub zmrożonej wódki pod ręką. „Outro” jest więc kolejnym dowodem na to, że raperka łączy w sobie niezbędny w tej branży luz i bezczelność z kobiecą finezją i klasą. Zachowuje przy tym odpowiednie proporcje, by w efekcie wypadać bardzo naturalnie.

Okazuje się jednak, że odkrycie najlepszych kart jeszcze przed premierą całości nie jest najlepszym pomysłem. Po mocnych, singlowych strzałach, mało co zaskakuje już tak bardzo. Gdy zestawimy ze sobą wszystkie numery, łatwo dostrzec zresztą, że raperka często się powtarza, szczególnie jeśli chodzi o temat końca jej kariery. Dobrze podsumowała go już w „Miłości” i to mogłoby zamknąć daną kwestię, ta jednak towarzyszy jej niemal nieustannie. „Jadę dalej” ze świetnym, wzbijającym się na wyżyny Skorupem, powracającym po latach Wankzem i resztą niegdyś podziemnej śmietanki, czy kobiecy hymn pt. „Nie mam klucza” to natomiast przykłady niezłych posse-cutów. Tylko tyle i aż tyle. Pękające w szwach od zaproszonych gości kawałki sprawdzają się jako swego rodzaju symbole, oddają klimat czasów, kiedy rapowało się za zwroty, ale daleko im do utworów wybitnych.

Do przeszłości przenoszą nas też produkcje i to nie tylko w metaforycznym znaczeniu. Gdy słychać te gęsto upchnięte, pocięte na długie frazy sample, agresywne gitary, pulsujący bas czy melancholijne pianino, czuć powiew klasyki, owszem. Niestety, można odnieść również wrażenie, że niektóre z tych bitów kurzyły się na dysku Lilu wiele lat i to, co w 2011 roku mogło prezentować się wyraziście, dziś nie jest już tak nośne. Warto wspomnieć, że bodaj najlepiej brzmiącym na płycie podkładem jest minimalistyczny, nienachlany remix „Żyć nie umierać” autorstwa TrzyBita, który miał być zaledwie dodatkiem do całej reszty produkcji, a jest największą atrakcją.

– W sumie to i lepiej, że nie jestem piękna, rap mnie kochał, showbiz by się ze mną tylko przespał – rapuje w pewnym momencie Lilu. Mamy jednak nadzieję, że nie zdystansuje się ona całkowicie do show biznesu. Bo choć ze światem hip-hopu żegna się bez przytupu, wierzymy, że już niedługo z powodzeniem wkroczy na sceny pozarapowe, a swój śpiew wzniesie na szczyty list przebojów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

19 − 5 =