Potęga kobiet – recenzja „Marii Stuart”
3 min readWielkie ambicje, duma i namiętności, dwie natury człowieka. Dwie królowe walczące o tron i współrządzące sceną Teatru Wybrzeże. W topie ostatnich spektakli niekwestionowane wysokie miejsce zajmuje „Maria Stuart”.
Spektakl powoli wsiąka w widza, czy raczej – widz jest coraz bardziej pochłonięty skomplikowaną intrygą. Przedstawienie cały czas trzyma w napięciu, a wręcz czuć unoszące się w powietrzu fatum. Aktorzy podwójnie jak z nut zagrali swoje role – jako artyści wcielający się w postacie przed publicznością i jako bohaterowie dramatu – ukrywając przed sobą prawdziwe intencje i uczucia, jakie do siebie żywią.
Dramat opowiada tragiczną historię królowej Szkocji – Marii Stuart (Dorota Kolak), zwaśnionej z siostrą, królową Anglii – Elżbietą Tudor (Katarzyna Figura). Podobnie jak władczynie, podzielone jest społeczeństwo w kraju. Poddani są podzieleni między uwięzioną szlachetną i dobrą Marią a zmęczoną władaniem i wyrachowaną Elżbietą. Żadna jednak z wielkich dam nie jest ani bez skazy, ani bez zalet, a nad nimi wisi najtrudniejsza decyzja, jaką może podjąć monarcha. Wybór pomiędzy nimi jest trudny, tak samo jak twierdzenie, która z aktorek w spektaklu jest lepsza. Można za to śmiało powiedzieć z szacunkiem, ale i lekkim przymrużeniem oka, że obie są królowymi gdańskiego teatru. Współrządzą jego deskami błyszcząc aktorstwem najwyższych lotów.
Początkowo nieco irytująca tonem ofiary w złotej klatce, Figura chwyta za serce rozpaczą przytłoczonej władzą kobiety. Dorota Kolak z kolei ujmuje dystyngowanym zachowaniem godnym królowej i wielością emocji, które przekazuje swoją grą. Kobiety nie są słabe – mówi w spektaklu Elżbieta. I widać to jak na dłoni. W obsadzie Teatru Wybrzeże panie są bardzo, bardzo silne.
Dramaturg Jakub Roszkowski ograniczył wątki i drugo- i trzecioplanowych postaci do niezbędnego minimum. Rolą mężczyzn jest więc rysowanie kontekstu, podkreślanie istoty ról królowych. I chociaż postaci panów są wyraziste, jak choćby bezwzględny Cezary Rybiński (lord Burleigh), pełen żaru i chęci do działania Piotr Witkowski (Mortimer Paulet) czy dodający komediowego polotu Robert Ninkiewicz (Davison), to, co się nieczęsto zdarza, są jedynie ozdobami. Jest także wyjątek – uwikłany pomiędzy królowymi lord Leicester, w którego wciela się Mirosław Baka. Jest na tyle charyzmatyczny, że przyciąga uwagę w scenach, w których się pojawia – nawet jeśli znajduje się w tle i wykonuje nieznaczne gesty.
Adam Nalepa znów udowodnił, że jest świetnym reżyserem, potrafi zabawić się konwencją, wpleść nuty nowoczesności (jak w strojach i zachowaniach postaci) bez szkody dla sztuki, często nimi zaskakując czy nawet bawiąc. Stworzył spektakl z minimalistyczną scenografią Macieja Chojnackiego (czarna lśniąca jak lustro ścieżka czy ostre, jarzeniowe światło nie rozpraszają, ale świetnie eksponują aktorów i to na nich koncertują całą uwagę widza). Obserwując występujących z zapartym tchem zapomina się więc, że jest się w teatrze, można puścić wodze wyobraźni i poczuć się jak w dusznych zamkowych wnętrzach.
Reżyser koncentruje się na aktorze, na jego kunszcie i emocjonalności. Stworzył świat skupiony na ludzkich uczuciach, pragnieniach, ambicjach. Tu ważny jest każdy detal – gest, ruch, mimika, czy wymowny rekwizyt. Spektakl jest także przykładem dużego szacunku do słowa. Do znakomitego, klasycznego tekstu Friedricha Schillera, którego każdy fragment ma okazję pięknie wybrzmieć. Słuchanie go w takim wykonaniu to czysta przyjemność.
„Maria Stuart” robi naprawdę duże wrażenie. Zostaje w głowach i niesie się echem, jak ostatnie słowa Hanny Kennedy (Justyna Bartoszewicz) niosące się z głośników się we foyer teatru. Sztuka powinna poruszać, dawać do myślenia. A jeśli robi to w takim stylu, to można powiedzieć tylko jedno: brawo!
fot. Renata Dąbrowska / Teatr Wybrzeże