Teatralnego życia nie da się zostawić za drzwiami – wywiad z Mirosławem Baką cz. 2
5 min readOd 25 lat na teatralnych deskach, wciąż na fali, wciąż w rolach na długo zapadających w pamięć. Aktor wszechstronny, spełniony, ale nadal pełen pasji i chęci twórczego poszukiwania. Mirosław Baka w drugiej części wywiadu dla portalu CDN opowiada o aktorskiej świadomości i o życiu w swoim miejscu na ziemi.
Ma pan jeszcze tremę przed premierą?
Zawsze. I może nawet coraz większą. Im większa jest świadomość aktora, tym większa jest trema. Oczywiście fakt, że to się zdarza 50 czy 60 raz pozwala wytłumaczyć sobie, że to normalne i to minie. Ale trema jest zawsze, bo człowiek ma to poczucie, że jeśli osiągnął pewien status w aktorstwie, to widzowie mają wobec niego wyższe oczekiwania i wymagania. I niefajnie byłoby ich zawieść.
Skoro mówimy o tremie, to jak wyglądała praca podczas improwizowanego serialu „Spadkobiercy”, w którego jednym z odcinków wziął pan udział?
Strasznie to wyglądało. Dla aktora to męka. Ci kabareciarze są świetni w tym co robią. Ja nigdy nie lubiłem teatru improwizowanego. W „Spadkobiercach” natomiast musiałem improwizować, a jak mówię, nie jest to moją domeną, więc miałem szczególnie dużą tremę. Jakoś przez to przebrnąłem. Poza tym, ludzie, którzy go tworzą są bardzo sympatyczni i jeśli człowiek się przełamie i da się ponieść tej zabawie, to jest naprawdę miło. Ale Boże, jak sobie pomyślę, że miałbym to wciąż robić, to chyba bym umarł.
Natknęłam się na jedną z pana wypowiedzi, że młodzież uważa pana za zgreda. Dlaczego pan tak myśli? Moim zdaniem uznają pana raczej za bardzo dobrego aktora.
Nie powiedziałem tego dlatego, że uważam, że jestem jakiś zdziadziały czy spierniczały. Moim zdaniem młodzi ludzie, szczególnie ci aktywni w kulturze, interesujący się kinem czy teatrem, wasze studencko-licealne pokolenie szuka idoli w swoim wieku, wśród młodych aktorów i to jest zupełnie naturalne. Starsi aktorzy są być może autorytetami, ale na pewno już nie alter ego młodych, nie wyrazicielami problemów ich pokolenia. Pamiętam sam, gdy byłem młody, grałem zagubionych w realiach stanu wojennego „poobijanych” psychicznie młodzieńców i wtedy mogłem być głosem młodzieży, ale teraz to mogę grać co najwyżej właśnie jakiegoś dziadka czy zgreda. To naturalny proces starzenia. Staram się temu nie poddawać. Buntuję się jeszcze czasem nieśmiało, ale cóż, kalendarz to kalendarz.
Zdarzają się panu jeszcze jakieś dziwne albo niebezpieczne sytuacje związane z tym, że jest pan tak rozpoznawalny?
Niebezpiecznych już dawno sobie nie przypominam. Ja nie jestem żadnym celebrytą, nie gram w serialach, które codziennie goszczą w domach ludzi, ale już przez tych około 30 lat stałem się powoli osobą rozpoznawalną przez ogromne rzesze ludzi. I teraz najśmieszniejsze i najdziwniejsze są sytuacje, kiedy ktoś mnie nie poznaje. Ot, taka wywrotka. Kiedy na przykład wszyscy wokół mnie rozpoznają, przyglądają się, a jedna osoba zupełnie nie wie kim jestem i bez problemu do mnie zagaduje, bez tej całej otoczki. I to jest fantastyczne! Odczuwam wtedy wielką frajdę, bo to uczucie, którego doznaję praktycznie tylko zagranicą. Lubię, kiedy ktoś nie traktuje mnie jako osobę znaną, aktora, tylko normalnego faceta, z którym można porozmawiać. Popularność oczywiście ma dwie strony medalu, ale zazwyczaj spotkania z ludźmi są bardzo miłe.
Chyba szczególnie w Trójmieście, gdzie mogą pana traktować jako mieszkańca swojego miasta?
Z tym to akurat bywa różnie. Często zdarza się tak, że ktoś spotyka mnie na ulicy w Trójmieście i pyta, czy jestem na urlopie, co tu robię, co tam słychać w Warszawie? Jest duża grupa ludzi, którzy zdają sobie sprawę, że jestem tutejszy, ale też ogromna liczba takich, którzy widząc mnie w telewizji, kojarzą mnie z Warszawą. Są wtedy bardzo zdziwieni, kiedy na pytanie, co robię w Trójmieście odpowiadam – mieszkam.
A co takiego jest w Gdańsku, w Teatrze Wybrzeże, że cały czas jest pan tutaj, nie zmienia teatru na inny?
Tu trzeba wrócić do źródeł. W momencie, gdy kończyłem szkołę teatralną we Wrocławiu, zakochałem się i przyjechałem tutaj za żoną, Joasią Kreft. Nie obrałem nigdy takiego wektora, że koniecznie muszę jechać do Warszawy. Byłem przez rok w warszawskiej szkole teatralnej. Moi koledzy z tego „warszawskiego” roku już jako absolwenci trafiali do warszawskich teatrów, ale wiedzieli że muszą odsłużyć swoje, zanim ktoś da im jakąś większą rolę. Ja stwierdziłem, że nie warto na to tracić życia i żeby efektywnie uprawiać ten zawód, lepiej nie rzucać się na stolicę. Myślałem o Gdańsku, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu, o tych prężnych ośrodkach z fajnymi teatrami, gdzie są większe szanse. A ponieważ zbiegło się to z premierą „Krótkiego filmu o zabijaniu”, to nie byłem już takim anonimowym studentem, a w Wybrzeżu potrzebowali „świeżaka” i dostałem główną rolę. Później miałem okazję zagrać tu wiele różnorodnych, ciekawych ról. Pewnie dlatego nigdy nie doznałem znudzenia tym miejscem i zespołem. Właśnie ten płodozmian, który mi proponowano i na który pozwalano, zmiany dyrektorów, reżyserów, spowodowały, że tu się dużo działo i tu był mój cały teatralny świat. Potrzebny i odświeżający często kontakt z innymi aktorami dawało mi granie w filmach i w warszawskich teatrach. A jeśli chodzi o samo miasto, to ja tu od dzieciństwa przyjeżdżałem, uwielbiałem i wiedziałem, że to wyjątkowe miejsce na ziemi. Chciałem mieszkać albo w Gdańsku, albo w Krakowie, bo te miasta miały dla mnie swój niepowtarzalny klimat. Warszawa była dla mnie zawsze taka bezosobowa, może przed wojną miała charakter, ale teraz jest jakaś taka „rozmyta”. I dobrze się stało, że trafiła mi się panna z Gdańska i spełniłem swoje marzenie. Teraz spędzam 10 dni w miesiącu w Warszawie, ale kiedy wracam już w nocy samochodem i tu wjeżdżam, to się od razu lepiej czuję, a nawet lepiej mi się oddycha.
Ostatnio wśród młodych pojawiło się powiedzenie „Nie wierzę w życie pozateatralne”. Czym według pana jest życie teatralne i pozateatralne i czy można je od siebie odciąć?
Moje życie to przeplatanka życia teatralnego i tego „normalnego”. Kiedyś to wszystko bardzo się ze sobą mieszało, nawet przez chwilę mieszkałem w teatrze z żoną i dzieckiem. Ale z biegiem czasu zacząłem sobie uświadamiać, że teatr to teatr, a życie to życie i trzeba dla higieny psychicznej to rozdzielić. I staram się wciąż to robić. Mówię staram się, bo są chwile w moim życiu, kiedy się to nie udaje. Teatr mi włazi do życia, ja swoje życie przynoszę do teatru. Ale tak jest chyba z każdym twórcą teatralnym. Inaczej kiedy jest się lekarzem czy hutnikiem i można pracę zostawić za drzwiami. Teatr to przecież zwierciadło obnoszone po gościńcu. A ja jestem, kurczę, jednym z tych, co je dźwigają.
fot. Aleksandra Polkowska