Ciało, mięso, ja – recenzja spektaklu Pułapka
4 min readJesteśmy pułapką, żyjemy w niej i oddychamy – pierwsza połowa XX wieku to kulminacja przeczucia końca starego świata, podsycana przez wiszące w powietrzu zagrożenie wojną. Wielkie umysły stulecia, niczym prorocy, głosiły nieuchronny finał ludzkości, chociaż nie wszyscy chcieli im wierzyć. W grupie tych wizjonerów znalazł się Franz Kafka. Ten owładnięty psychozą genialny umysł, a może po prostu wrażliwe serce skryte w martwym ciele, stał się głównym bohaterem Pułapki wystawionej przez Teatr Miejski w Gdyni w reżyserii Krzysztofa Babickiego na podstawie dramatu Tadeusza Różewicza.
Ja, ja i ja
Franz Kafka (Piotr Michalski) to pułapka. Jego ciało to pułapka, w którą wpadł zaraz po urodzeniu… tak przynajmniej kreował samego siebie. Nie potrafił odnaleźć się w rzeczywistości. Przytłoczony życiem praktycznie od samych narodzin, brał udział w spektaklu codzienności, nie odgrywając swojej roli w stereotypowy sposób. Życie rodzinne czy zakochanie się nie były dla niego stworzone. Plątał się między miłością do Felicji (Agnieszka Bała) a jej najlepszej przyjaciółki Grety (Monika Babicka). Nie potrafił rozmawiać z ojcem (Grzegorz Wolf), a najbliższy przyjaciel Maks (Dariusz Szymaniak) stał się jego chłopcem na posyłki. Kafka nie rozumiał relacji międzyludzkich, może nawet nie chciał zrozumieć. Był skupiony tylko na sobie i swoim wnętrzu. W tym trudnym dla niego świecie pragnął jedynie zostać pisarzem i żyć w symbiozie ze swoim łóżkiem, szafą i piórem. Tylko ja, ja i ja, jak podkreślał jego ojciec.
Wielka zagłada
Teatr Miejski w Gdyni doskonale poradził sobie z tym małym, niepozornym dramatem Różewicza. A nie jest on łatwy do opowiedzenia, gdyż w jego wnętrzu znajdują się najtragiczniejsze momenty XX wieku. Spektakl ten to nie tylko opowieść o mroku, jaki krył się we wnętrzu Kafki. Jest to również historia o mrocznym rozdziale w życiu całej ludzkości – o prześladowaniach i wielkiej zagładzie Żydów w czasie II wojny światowej. Oczywiście Kafka był praskim Żydem, który zmarł już w latach 20, kiedy to pogłoski o nieuchronności wojny dopiero się rodziły, jednak nie przeszkadza to w opowiadaniu o dalszych losach jego rodziny. Babicki nie podaje nam tej historii na tacy. Ukrywa ją pod wieloma metaforami, które potęgują dramaturgię towarzyszącą spektaklowi już od pierwszych scen.
W kontrze do tych tragicznych opowieści, stoi zjawisko chłopomanii, które wprowadza do spektaklu minimalną dawkę humoru. Kafka nie tylko romansował z paniami z wyższych sfer. Intrygowało go również życie wiejskie. Szczególnie zainteresowany był chłopkami, z którymi inteligenci, tacy jak on, nie potrafili się dogadać. Może ten brak słów w miłości odpowiadał mężczyźnie, a może to wielki pociąg do rzeczy z natury mu obcych? Tak czy inaczej, w rolach przedstawicieli chłopstwa świetnie sprawdzili się Elżbieta Mrozińska, Olga Barbara Długońska, Rafał Kowal i Jacek Bała. W nieco karykaturalny, aczkolwiek nieprzesadzony sposób, starają się należycie ugościć wielkiego pana z miasta, Maksa. Jest to stereotypowy obraz wsi: swojska muzyka, żargon, masa dzieci i ciężko pracujący ojciec. Jednak ta scena, mimo odmiennego charakteru, wpasowuje się w resztę spektaklu. Pozwala na chwilowy odpoczynek umysłu, by zaraz powrócić do dalszej intelektualnej podróży.
Teatr Miejski i Kafka idealny
Nie da się wyobrazić innej osoby w roli Franza Kafki niż Piotr Michalski. Widać, że stara się on upodobnić całkowicie do pisarza: niski głos, bierne ciało, martwy wzrok… taki właśnie mógłby być Kafka. Równie dobrze prezentuje się Grzegorz Wolf, który świetnie wczuwa się w postać ojca rozczarowanego swoim synem. Jeżeli chodzi o role kobiece, należy wyróżnić Weronikę Nawieśniak, Martynę Matoliniec oraz Martę Kadłub, grające siostry Kafki. Mimo że nie są one głównymi postaciami, ich obraz pozostaje w głowie – szczególnie sprawdziły się w budzącej niepokój scenie zabawy w berka. Jeszcze jeden aktor wart uwagi to Krzysztof Berendt, który w zadziwiająco realistyczny sposób odgrywa chłopca z niepełnosprawnością. Godna wspomnienia jest również scena u fryzjera (Bogdan Smagacki), wprawiająca w osłupienie. Zwykła wizyta fryzjerska senatora (Mariusz Żarnecki) zmienia się w prawdziwe piekło za sprawą niezbyt inteligentnego Józia (Szymon Sędrowski). Panujący tu zwykle spokój i cisza zmieszane z przeraźliwym krzykiem… nie da się tego zapomnieć.
Co do samej scenografii, wyrażenie „mniej znaczy więcej” jest trafne. Najbardziej intryguje potężna szafa, która przewija się przez cały spektakl. O co w niej chodzi? Czy ma głębszy sens? Reżyser pozostawia ten szczegół wyobraźni widza. Cała akcja Pułapki rozgrywa się w ciemności, a właściwie w półmroku, przez co napięcie narasta już od pierwszych minut spektaklu. Sytuacja zmienia się wprawdzie przy scenach wiejskich, ale to raczej jeden z nielicznych momentów. Muzyka w spektaklu owszem pojawia się, jednak najodpowiedniejszym dźwiękiem dla tego typu teatru jest cisza, która wręcz ogłusza. W niektórych momentach staje się ona wszystkim na raz – chwilą do namysłu, bólem czy też melancholią.
Różewicz z pewnością byłby zadowolony z takiej interpretacji swojego dramatu. Mimo że jest to utwór przedstawiający poprzednie stulecie, jest on wciąż aktualny, szczególnie, że i nad nami obecnie kłębi się zagrożenie wojenne. Tylko jako świadomi ludzie jesteśmy w stanie temu przeciwdziałać. Dlatego, podobnie jak recenzowany wcześniej spektakl Kopenhaga, Pułapka to punkt obowiązkowy na teatralnej mapie.