NBA All-Star Weekend – osąd wydarzenia
8 min readKolejny NBA All-Star Weekend przeszedł do historii. Wielkie wydarzenie sportowe, promocja koszykówki na najwyższym poziomie, event trzymający w napięciu – tym wszystkim na pewno nie był. Zamiast tego najlepsi gracze z najlepszej ligi świata zaserwowali fanom średnio zjadliwe show. Niestety ze szkodą dla samych siebie. Powoli staje się jasne, że formuła się wyczerpała. Czy jest nadzieja na poprawę w najbliższej przyszłości?
Formuła sukcesu
Wydarzenie, którego głównym punktem jest All-Star Game, ma swoje korzenie jeszcze w 1951 roku. To wtedy, wzorem innych profesjonalnych lig w USA, NBA zaczęła organizować event, w którym biorą udział najbardziej rozchwytywani koszykarze. Założenie było proste – weźmy najlepszych dostępnych graczy i dajmy im piłkę. Od tego momentu raz do roku znikał podział na barwy drużyn, a fani mogli rozkoszować się widokiem rywali, którzy na jedną noc łączyli siły.
Mecze Gwiazd szybko urosły do rangi wydarzenia, na które czeka się całymi miesiącami. Początkowo o składach decydowali dziennikarze, ale już w 1975 roku wybór ulubieńców przeszedł w ręce kibiców. Ta formuła zaangażowała ich jeszcze mocniej w przedsięwzięcie, ale doprowadziła też do takich anomalii, jak wysokie wyniki Zazy Pachulii czy Marcina Gortata. Od sezonu 2016/2017 podział głosów wygląda więc nieco inaczej. Głosy fanów to 50% sukcesu. Aby zostać starterem, trzeba jeszcze osiągnąć dobre wyniki wśród graczy (25%) i ludzi mediów (także 25%). Nie zmienił się tylko sposób wyboru rezerwowych. Ci są wybierani przez grono trenerów NBA.
Przez wiele lat ten system się sprawdzał. Dość powiedzieć, że jednodniowa rozrywka rozrosła się do całego All-Star Weekend. Obecnie Meczowi Gwiazd towarzyszą: Dunk Contest, Three-Point Contest, Celebrity Game, Rising Stars Challenge i Skills Challenge. W dodatku na czas trwania wydarzenia NBA zarządza tydzień przerwy w rozgrywkach. Przez kilka dni oczy całego świata mają być zwrócone na crème de la crème koszykarskiej elity.
Kiedyś to było
Nadrzędnym celem All-Star Game i All-Star Weekend od zawsze była promocja NBA. Nie oznacza to, że koszykarze nie mieli swoich ambicji. Spotykając się na parkiecie z innymi tuzami swojej dyscypliny, traktowali sprawę ambicjonalnie. Rywalizacje Magica z Birdem, Jordana z resztą ligi, Kobego z LeBronem, a także wiele innych, przenosiły się również na tę scenę. Trudno oprzeć się pokusie, by oglądając dzisiejszy produkt, nie powiedzieć sobie pod nosem: „kiedyś to było”.
Oczywiście dawało się odczuć, że w kontekście poważnych rozstrzygnięć te z Meczów Gwiazd znaczą stosunkowo mało. Nie chciano ryzykować kontuzji, które mogłyby przeszkodzić w walce o Trofeum Larry’ego O’Briena. Mimo tego motywacja się znalazła. MVP All-Star Game okazało się wystarczająco kuszącym cukierkiem do zdobycia. Ponadto w kontraktach zawodników pojawiły się zapisy gwarantujące pokaźne premie wybrańcom. Było o co walczyć.
Dzięki temu fani mogli uświadczyć niezapomnianych momentów z udziałem najlepszych na świecie. W świetle reflektorów gwiazdy świeciły jaśniej, chcąc pokazać wszystkim, że nie wzięły się na boisku z przypadku. Teraz, kiedy All-Star Weekend 2024 został okrzyknięty jednym z najgorszych w historii, można tylko tęsknić do wspomnień z przeszłości. Szkoda, bo wbrew pozorom ta formuła ma jeszcze wiele do zaoferowania.
Dobry trop
Żeby nie być zbyt surowym, warto zacząć od pozytywu. Zdecydowanie najjaśniejszym punktem tegorocznego Weekendu Gwiazd był pojedynek strzelecki Stephena Curry’ego i Sabriny Ionescu. Dwoje najlepszych rzucających na świecie dało prawdziwy popis. To był ten moment, na który czekali właściwie wszyscy. W końcu miało się wyjaśnić, kto jest prawdziwym mistrzem (lub mistrzynią!) rzutów za 3. Ta namiastka rywalizacji udzieliła się także samym zainteresowanym, a oni zafundowali wyborne show, trzymające w napięciu do ostatnich chwil.
W tym miejscu warto docenić, że Sabrina, na co dzień grająca w WNBA dla New York Liberty, zdobyła 26 punktów pomimo faktu, że konkurs był rozgrywany „męską” piłką, a linia rzutu za 3 znajdowała się na dystansie typowym dla NBA. Rozgrywająca podjęła jednak wyzwanie i spisała się lepiej niż niejeden gracz ligi mężczyzn. Steph, jak to Steph, po raz kolejny pokazał, że jest z innej planety (29 punktów), ale docenił starania rywalki. Ba, wchodząc do hali wyglądał na bardziej zestresowanego, a kiedy wygrał, odetchnął głęboko z ulgą!
Postawienie na kompetytywność to z pewnością dobry trop dla całego All-Star Weekend. Żadne inne wydarzenie nie przyniosło w tym roku więcej emocji. Widać jak na dłoni, że widzowie są spragnieni choćby odrobiny walki, sprawdzenia, kto wespnie się na wyższy poziom. W końcu od tego jest ten event, żeby sprawdzić scenariusze, które nie mają szans na zaistnienie w normalnych warunkach. Szkoda tylko, że pozostałe konkurencje nie przyniosły podobnie pozytywnych odczuć.
Konający konkurs wsadów
Gdzie podziały się ekscytujące konkursy wsadów? Wydaje się, że przeniosły się do undergroundu, gdzie profesjonalni dunkerzy dają prawdziwe popisy swoich możliwości. Dunk Contest pod egidą NBA w chwili obecnej znaczy tyle, co nic. Wystarczy sprawdzić listy jego uczestników z ostatnich lat. Wielkie gwiazdy nie chcą się wysilać ani zbłaźnić, więc na pożarcie rzucani są zadaniowcy albo gracze balansujący na granicy G-League i ławki rezerwowych w głównej lidze.
Jedyną postacią dużego formatu, która zadeklarowała udział w tym roku, był Jaylen Brown. Skrzydłowy Celtics rozczarował, ale dzięki przychylności sędziów awansował do finału. Tam uległ już Macowi McClungowi, dla którego to 2. triumf pod rząd. Ciekawą sprawą jest, że zwycięzca ma na koncie zaledwie 4 rozegrane mecze w NBA, a przed obydwoma konkursami, które wygrał, dostawał kilkudniowy kontrakt. Nic nie odbierając Macowi, dzielnie walczącemu o swoją karierę, ta sytuacja nie podnosi prestiżu wydarzenia.
Owszem, profesjonalni koszykarze nie mają zbyt dużo czasu, by pracować nad techniką wsadów, ale było już w historii kilka konkursów, które wyróżniły się niesamowitym poziomem. Vince Carter, Zach Lavine czy Aaron Gordon udowodnili, że kreatywność potrafi stworzyć magiczne momenty. Obecnie pomysły na efektowne dunki idą raczej w stronę groteski niż zapierających dech w piersiach akrobacji. Nieuchronnie zbliża się pora oddania tej konkurencji w ręce ludzi spoza ligi.
Młodzież bliska kompromitacji
All-Star Weekend to także okno wystawowe dla ligowej młodzieży. Niestety powiedzieć, że ta młodzież nie dojechała, to nic nie powiedzieć. Rising Stars Challenge i Skills Challenge przypominały raczej wypad znajomych na orlik niż poważną koszykówkę. Już na początku pierwszej z konkurencji drużyna Pau Gasola (mająca na pokładzie m.in. Victora Wembanyamę czy Brandina Podziemskiego) uległa zespołowi Detlefa Schrempfa, złożonemu z zawodników G-League (zaplecze NBA). Dalej było już tylko gorzej.
Ostatecznie w Rising Stars Challenge triumfował Team Jalen, którego częścią był Jeremy Sochan, ale kompromitacji udało się uniknąć ledwie o włos. Team Schrempf walczył do samego końca, ucierając nosa swoim kolegom z NBA. Wiele to mówi o nastawieniu młodych graczy do Weekendu Gwiazd. Skoro nawet ci, którzy mają wiele do udowodnienia, nie chcą się przyłożyć, wnioski nasuwają się same. Szkoda w tym wszystkim Wemby’ego, dla którego nie była to jedyna porażka podczas All-Star Weekend.
Francuz musiał przełknąć gorzką pigułkę także w Skills Challenge. Zestawiony wraz z Paolo Banchero i Anthonym Edwardsem cierpiał katusze, widząc wygłupy kolegów. Drużyna draftowych jedynek poległa sromotnie w konfrontacji z zespołami Pacers (Tyrese Haliburton, Myles Turner i Benedict Mathurin) oraz All-Stars (Trae Young, Scottie Barnes i Tyrese Maxey). O poziomie zaangażowania większości zamieszanych (nie Pacers, oni grali przed swoją publicznością) niech świadczą momenty, w których Edwards rzuca dla zabawy lewą ręką, a Barnes próbuje trafić odwrócony tyłem do kosza. Kaplica.
All-Star Shame
Wreszcie, po wszystkich konkurencjach (łącznie z dennym konkursem rzutów za 3 punkty, w którym sędziowie nawet nie sprawdzali, czy zawodnicy nie stają na linię), przyszła pora na Mecz Gwiazd. Główne danie całego weekendu, które zaserwowała NBA, okazało się, delikatnie mówiąc, niestrawne. Na parkiecie można było zaobserwować 24 facetów, którzy nie mieli najmniejszego zamiaru nawet udawać. Nie chciało im się grać w koszykówkę. Po prostu. Innego wytłumaczenia nie ma.
Najlepszym świadectwem tego kaleczenia sportu niech będzie wynik – 211:186 dla Wschodu. Ktoś niezorientowany w basketowych realiach mógłby pomyśleć, że to musiał być pokaz niezrównanych zdolności ofensywnych. Nic bardziej mylnego! Taki a nie inny rezultat jest efektem zerowego zaangażowania w obronę. Nikola Jokic, LeBron James, Luka Doncic, Damian Lillard, Kevin Durant, Giannis Antetokounmpo i inni robili wszystko, by zostawić rywalom autostradę do swych obręczy. Bałkańskiej parze udało się zresztą nawet raz zagrać w siatkówkę w drodze po kolejne punkty. Tak chyba nie wygląda rywalizacja?
Zniesmaczony Adam Silver mógł tylko robić dobrą minę do złej gry. Kiedy wręczał statuetkę All-Star Game MVP Damianowi Lillardowi (rozgrywający Bucks zwyciężył także w konkursie trójek), podtrzymywał uśmiech głównie siłą woli. Wszystko odbyło się przy oszałamiającym buczeniu publiczności w Indianie. Mimo tego, że zapewne głównym powodem niezadowolenia fanów był wybór Lillarda, a nie Haliburtona, ten obrazek idealnie oddaje uczucia kibiców względem Meczu Gwiazd. Święto koszykówki zmieniło się w farsę, której nie biorą na poważnie nawet sami główni aktorzy.
Czy jest nadzieja?
Na szczęście dla All-Star Weekend, widnieje nadzieja na zmiany. Sama formuła różnych konkursów, zwieńczonych Meczem Gwiazd, ma wiele do zaoferowania. Największym problemem pozostaje od dobrych kilku lat przekonanie graczy do choćby minimalnego wysiłku. To ich święto, ale nic nie stanie się, jeśli zadbają o uatrakcyjnienie go świetnymi występami. Trudno powiedzieć, czy obecne nastawienie koszykarzy jest wynikiem braku ambicji, obawy przed kontuzjami, czy też może zwykłym lenistwem i słabą motywacją.
Jak pokazał pojedynek Stepha i Sabriny, wciąż można wykrzesać spore emocje rywalizacją. Kto wie, czy ambicjonalne stawki nie wpłynęłyby pozytywnie na gwiazdy, które przestały chcieć udowadniać, że są lepsze od swoich rywali. Niewątpliwie więcej tego typu prób da odpowiedź, a na to nie ma wcale tak wiele czasu. Zegar tyka, więc jeśli Adam Silver oczekuje dobrej promocji NBA na świecie, powinien zrobić wszystko, by jej największe święto miało odpowiednią oprawę.
2024 nie będzie przełomowym rokiem dla All-Star Weekend. Nie oznacza to jednak, że nie może przyczynić się do zmian. Wszyscy są już zmęczeni oglądaniem przedstawienia koszykarskiego, w którym koszykówka jest na 8. albo i dalszym planie. Jedynym pozytywem tegorocznego „święta” jest więc to, że zapewne łatwo uda się o nim zapomnieć. Oby jak najszybciej. Na osłodę zawsze można obejrzeć Mecze Gwiazd z przeszłości. Kiedyś to było! I to wcale nie tak dawno temu…