Anomaladie: Powszedni chleb staro-żytni
22 min readCzuła się jakby miała na sobie cienki ręcznik jaki zwykła przywdziewać po wizytach w saunach wuja Timo z Helsinek. W przeciwieństwie jednak do ręczników, ten udający sukienkę, sraczkowo-różowy kawał szorstkiej tkaniny, uwłaczał nie tylko jej wyczuciu stylu, ale również skórze w wielu istotnych miejscach. Jakby tego było mało, gorąc tropikalnej plaży zdecydowanie nie łagodził drapiącej niczym żbiki odzieżowej uwięzi.
Powiedzieć że Gotka była obrzydzona swym przedwiecznym przebraniem to jak powiedzieć że Saigon reprezentował wzorową sylwetkę greckiego atlety.
– Ejże! – zakrzyknął rzeczony reprezentant. Miał na sobie białe prześcieradło owinięte wokół nóg w kształt spodni oraz naszyjnik o drewnianych koralikach wielkości mandarynek. – Chyba cię pacha swędzi jeśli myślisz że to założe!
Stojący obok Conector nie wyglądał jakby coś go swędziało. A nawet gdyby, kajdany które trzymał w rękach z pewnością by mu to uniemożliwiły.
– Nie moja wina że w tamtym punkcie czasoprzestrzeni ty byłeś najbardziej… – tłumaczył starzec najspokojniej jak tylko potrafił. Każde słowo stawiał tak niby rozbrajał minę. – …egzotyczny. To pomoże wam zachować pozory normalności. Poza tym, nikt nie będzie się spodziewał że wielkim wywyższonym przywódca będzie akurat ten cudzoziemiec w kajdanach.
– Niby taki jesteś mądry, a nie wiesz że muszę się ruszać żeby przywołać moją broń? – oburzył się Saigon trzęsąc przy tym swym potężnym naszyjnikiem. – A może skleroza już wyżarła ci te partie mózgu?
– Skleroza nie… – próbował wtrącić się stojący obok Gotki Mental, lecz ta w porę zasłoniła mu dłonią usta.
– Cicho – szepnęła doń nie spuszczając oka z kłócących się kawałek dalej grubaska i dziadka. – Dwaj najwięksi debile skoczyli sobie do gardeł i pieją jak te koguty. Chce zobaczyć który “przywódca wygra” tę batalię testosteronu.
Mental skinął głową, pokazując dziewczynie kciuka w górę. W przeciwieństwie do wietnamczyka zarzucającego Conectorowi czerpanie satysfakcji z gnębienia specyficznie jego, zdecydowanie bardziej pasował do opisu atlety, choć niekoniecznie greckiego. Miał długie ciemnozielone bufiaste spodnie oraz coś w rodzaju pomarańczowej koszuli w różnorodne wzorki. Jego dobrze zbudowany tors był odsłonięty praktycznie po sam pępek.
Gotka nie potrafiła nie odwrócić wzroku. Jak bardzo nie wrzeszczała by na siebie w myślach, to dziwne uczucie zwyczajnie ściągało jej głowę na Mentala.
Zazdrościła mu. Tak potwornie zazdrościła mu tego zarąbistego wdzianka. W porównaniu do niej wyglądał jakby ledwo co zeskoczył z wybiegu. Ani razu nie widziała by ręka świerzbiła go by się gdzieś podrapać. Tymczasem jej paznokcie ledwo co trzymały się palców od ciągłej walki z własną skórą.
Może i nie życzyła mu śmierci, ale gdyby jakimś niechybnym trafem coś mu się stało, była gotowa wziąć pod swoje skrzydła jego bajeczny strój.
– Żebyś tylko za mocno nie krwawił… – mamrotała rozmarzona, niezmiennie wpatrując się w tors Mentala. – W tamtych czasach może być ciężko o pralkę…
– Wybacz, ale chyba nie rozumiem – Chłopak ściągnął jej rękę z buzi. – Jeśli sugerujesz bym krwawił mniej, pocieszę cię Gotko. Na chwilę obecną w ogóle nie krwawię! Co się natomiast tyczy pralki…
– Ćśśśś! – uciszyła go lekko spanikowana, prędko wskazując na dyskutantów. – Jednemu kogucikowi chyba zmiękły pazurki.
Mental zaczął się im przyglądać wyraźnie zdezorientowany. Wtem uśmiechnął się szeroko kręcąc głową na wszystkiego strony świata. Dopiero po rozglądnięciu się również w prawo, lewo, za siebie, pod siebie i nad siebie, znów spojrzał na towarzyszkę. Wyraźnie posmutniał.
– Przykro mi Gotko, ale nie pojmuję dostrzegasz wspomniane koguty – Pokręcił głową wyraźnie zawiedziony. – Wiem jak rzadkim są gatunkiem w czasach w których przyszło nam się znaleźć, dlatego też ucieszyła mnie myśl że odkryłaś jakiś ich jurajski wariant. To byłoby dopiero niesamowite zjawisko…
– Czy z ciebie też naprawdę jest aż taki…
– Niemniej zdołałem dostrzec wspomniane przez ciebie pazurki – ciągnął Mental wskazując na jej dłoń. – Choć nie wyglądają jakby miękły. Są gładkie i obcięte w równomierny sposób. Nie mają również przebarwień ani na swej powierzchni, ani pod nią. Nie rozumiem jak mogłaś tego nie zauważyć na własnej ręce.
No i zaraził ją niemałym skołowaniem. Nie wiedziała czy czerwienić się w podzięce za komplement czy poszatkować mu jęzor za kwestionowanie jej nadzwyczajnych i niepodważalnie wybitnych zdolności obserwacji. Uznała więc że najsprawiedliwszym wyrokiem będzie zsumować jego zasługi oraz przewinienia, powracając do stanu neutralnego milczenia.
A że brak szeroko pojętego konfliktu prędko się znudził, ruszyła w stronę Saigona i Conectora.
– Choć – mruknęła do Mentala. – Nabrałam ochoty się z niego pobrechtać.
W istocie miała do tego powód, choć nie znała całej prawdy. Widziała bowiem tylko jak po wymianie kilku agresywniejszych zdań chłopak w końcu przyjął kajdany od starucha i zaczął je sobie zakładać. Nie słyszała jednak co ostatecznie przekonało go do tej decyzji.
– I masz absolutną pewność że to będzie legalna kasa? – dopytywał Saigon testując ile swobody ruchu odbiorą mu łańcuchy. – W żadne pałacowe rzeźby mnie nie wrobisz?
– Ależ gdzie tam znowu… – zapewniał Conector najuprzejmiej jak potrafił udawać. – Gotówka w amerykańskich dolarach. W nieoznakowanych banknotach i dobrze zabezpieczona. Wyciągnięta wprost z kieszeni niemoralnego jednoprocentowca. Równiutkie pięć milionów.
– Miało być sześć…
– Dobra już, niech będzie sześć – poprawił się. – A może jakieś frytki do tego?
– Frytek to mu już raczej starczy – zachichotała Gotka szczerząc białe kiełki. – Bo jak rozumiem to zamówienie nie zawiera sześciu sałatek?
– Zawrzeć to ty możesz tę przegniłą kiełbasę którą nazywasz ustami – prychnął wietnamczyk. przejmując klucz od Conectora. – Znajdź taką samą starą gazetę w którą się owinęłaś i prosze bardzo, dwa deko gotowe do sprzedaży.
Pentagram na klacie Gotki rozpalił się jak chluśnięty oliwą. Choć starożytna kiecka ukrywała znaczną jego część, wyglądał co najmniej jakby mógł strawić otaczający plażę tropikalny las.
– I co, księżniczko? – Saigon zmarszczył wściekle brwi i zatrząsł łańcuchami. – Rozszarpiesz mnie gdy nie mogę się obronić? Jak sokół co rozszarpuje beznogą mysz? No wielka mi mroczna potęga…
Gotka wgapiała się w ten jego pewniacki wyraz twarzy. Bezczelny i żałosny. Wiedziała że gdyby tylko chciała rozkruszyłaby mu te łańcuchy, wyrwała każdy palec z osobna i powbijała mu je w ten jego falujący bebzon czyniąc zeń krwawego jeżyka. Wiedziała i tyle jej wystarczyło. Ugasiła więc demoniczny żar trzaskający jej w krwiobiegu.
– Grunt że wiesz kto tu jest kaleką myszą, a kto sokołem – uśmiechnęłą się szyderczo. – A poza tym zbyt uroczo wyglądasz w tych łańcuchach żebym mogła się na ciebie gniewać. Powiedz, nic cię zanadto nie uwiera?
– Tylko trochę w okolicach dupy – westchnął nieco spokojniej Saigon. – Zechcesz może pomóc i mnie tam cmoknąć?
Gotka prychnęła wściekle i przekręciła oczami. Saigon uśmiechnął się sztucznie po czym sięgnął po leżącą na piachu katanę. Conector zerkał na dwójkę z wiecznie nieruchomą twarzą, stykając palce swoich dłoni w dość niezręczny sposób.
– No… – rzekł po chwili równie niezręcznym głosem. – To skoro grzeczności mamy już za sobą, może przejdziemy do rzeczy? Chyba że pan Mental ma dla nas jakąś błyskotliwą uwagę na poprawę humoru?
Szóstka oczu momentalnie zwróciła się ku afrykańczykowi. Widząc to, jego własne gały również wyraźnie się wyłupiły.
– Cóż… – Chłopak przełknął ślinę uważnie spoglądając na wgapione weń twarze. Od naprawdę bardzo dawna nie czuł takiej presji. – Łączy was kiełbasa.
Saigon już miał otworzyć usta, lecz Conector prędko go powstrzymał.
– Rozwiń tę myśl? – zapytał śmiertelnie poważnie.
– Tak w Polsce jak i w Wietnamie kiełbasę spożywa się głównie z wieprzowiny – wydukał Mental wyraźnie zestresowany. – Właściwie to tyle miałem do zauważenia… Czy ten jednoczące wasze narody obyczaj załagodził również i waszą waśń?
– No właśnie – zawtórówał Conector spoglądając na Saigona i Gotke. – Czy załagodził?
– Jedyne co mi może coś załagodzić to całus o którym wspominałem – odparł gburowato wietnamczyk. – Ale wolę nie ryzykować że mnie jeszcze żmija ukąsi więc…
– Żmija!? – wściekła się Gotka. Ciężkie kroki coraz bardziej przybliżały ją do oponenta. – Zobaczymy czy jak ułoże napis “żmija” z twoich tętnic nadal będziesz taki…
– Patrzcie no! – przerwał jej żywo starzec po czym stworzył portal tuż obok siebie. – Wyrwa czasoprzestrzenna! Wow! Jaka fajna, co nie?
Na pierwszy rzut oka wyglądał jakby ktoś postawił na plaży wielkie idealnie okrągłe lustro. Dopiero po chwili zorientować się można było że widniejący w nim obraz nie przedstawia jurajskiej plaży, a coś w rodzaju kamienistej górskiej ścieżki. I choć granica między przestrzenią prehistoryczną, a starożytną była wręcz niezauważalna, nie oznaczało to że Gotka nie doceniła kunsztu tej nadzwyczajnej wyrwy.
– Czyste jak spirytus… – szeptała sama do siebie zbliżywszy się do portalu. Pierwszy raz widziała taki kompletnie pozbawiony ciemnych poszarpanych brzegów. Aż dziw brał że taki pomyleniec jak Conector potrafi wytworzyć dzieło którego nie powstydziliby się najwybitniejsi z wampirzych czarnoksiężników.
– Czystsze, jaśnie pani – Dumny twórca wyrwał dziewczynę z transu podziwu. – Ani kropelki Czystego Chaosu w tej piękności nie uświadczysz.
– Czystość czystością – wtrącił Saigon również podchodząc bliżej – ale jakim cudem nie czujemy wiatru? Koło tamtej ścieżki aż hula trawą, a u nas wciąż nie więcej niż morska bryza.
– A no widzisz, mój kuchciku… – Conector sięgnął do kieszeni kamizelki po czym wyciągnął z niej niewielką srebrną paczuszkę. – Przez portal przejdzie tylko to na co zezwolę. Tyczy się to wiatru, dzikich zwierząt oraz mężnych śmiałków ruszających na ponadczasową przygodę!
– I bakterii wywołujących choroby na które nie posiadamy lekarstwa – zauważył Mental, który jako trzeci także zbliżył się do dzieła staruszka. – Wybaczcie proszę że pytam o to dopiero teraz, ale w jaki sposób wasze organizmy jeszcze nie padły ofiarą tych pochodzących z okresu późnej jury?
– Jakich znowu chorób? – Gotka natychmiast zaczęła macać się po twarzy, ramionach i szyi. – Atakujecie ciało skubańce? Spróbujcie zaatakować wszystkie naraz!
Podczas gdy ta zaczęła przemieniać się kolejno w bannika, leszego i południce, Saigon natomiast zrobił wielkie oczy i prędko zatkał nos.
– Otóż, mój jedyny odporny na choroby przyjacielu, w tym azylu nie masz się o co o nich martwić. – Conector zerknął na jego panikujących kamratów jakby ich widok sprawiał mu niebotyczną satysfakcję. – Otacza nas ogromna kopuła którą sprowadziłem z dwudziestego drugiego stulecia. Dzięki niej znajdujemy się poza zasięgiem wszystkich denerwujących dinozaurów i stanowczo zbyt wielkich robali z tych czasów. Ale żeby nie było – Wręczył mu srebrną paczuszkę. – Ta skromna osłonka nie jest jedynym co zabrałem ze sobą z zawiłego świata przyszłości.
Mental pomacał daną mu paczuszkę, po czym zajrzał do środka. Wyciągnął z niej zieloną połyskującą pastylkę. Był absolutnie pewien że czuje w jej wnętrzu coś znajomego.
– Nanoboty – stwierdził zapatrzony weń jak poszukiwacz w samorodek złota. – Czy to krewniacy moich?
– Pra, pra, pra, pra… Generalnie bardzo sprane wnuki. Ale tak.
– Czy mógłbym z nimi porozmawiać?
– Jak bardzo nie rozczula mnie obraz rodzinnego pojednania – Conector westchnął ciężko raz jeszcze spoglądając na Saigona i Gotkę. – Mamy tu parę wieprzolubnych hipochondryków którzy z pewnością nimi nie wzgardzą.
– A wypraszam sobie! – zaprzeczył wietnamczyk nie ściągając palców z nosa. – Wiem że do najszczuplejszych nie należę, ale jak już mam coś żreć to mięso najwyższej jakości. Cielęcina, albo kaczka!
– Nie rozśmieszaj mnie – żachnęła się Gotka pod postacią leszego, po czym prędko stała się południcą. – To to jest mięsiwo dla plebsu! Spróbowałbyś perliczki, bobra czy bażant to pojąłbyś…
– Ekhmmmm…. – Mental stanął pomiędzy nimi wyciągając pastylki ku każdemu z osobna. – Proszę, łyknijcie je. W przeciwnym razie waszemu organizmowi nie będzie starczyć energii na walkę z potencjalnymi chorobami. Nie po tym jak zużyliście jej nadmiar na tę konwersację.
Gotka wróciła do ludzkiej postaci i wzięła pastylkę. Saigon odetkał nos i zrobił to samo. Oboje milczeli jak zawstydzone groby. Nawet nie ważyli się prosić o coś do popicia choć gołym okiem widać było że oboje tego potrzebują.
– No i pięknie! – Conector klasnął w ręce z zadowolenia. – Oj uważaj panie Saigon bo na horyzoncie widzę potencjał na nowego przywódcę. Ale nie masz co się przejmować! To ty przyniosłeś broń adekwatną do epoki, a nie glocka czterdziestkę piątkę jak nasz pan mądraliński.
– Chciałeś wziąć pistolet do starożytności? – Saigon zerknął spode łba na Mentala wyraźnie zszokowany. – No geniusz, no. Jak malowany.
– Chciałem wziąć karabin szturmowy AEG DLV model trzydzieści sześć, ale moi patroni uznali że wygodniej mi będzie z mniejszą bronią. Dlatego wybrałem glocka.
– Świetnie… – Saigon łypnął na Gotkę. – A ty, księżniczko? Jakiś myśliwiec czy klasyczna rakieta nuklearna?
– O nie nie – zaśmiała się szyderczo, chwyciwszy za księgę z rozpalonym “R”. – Na tę wyprawę wyposażyłam się w oręż o wiele potężniejszy niż te technologiczne zabaweczki. Ujarzmiłam mroczną moc kolekcji najokrutniejszych kreatur znanych…
– Wzięłaś książkę – skwitował wietnamczyk. – Wspaniale. Jak będziemy się nudzić to sobie poczytasz.
– Oj wierz mi, nędzny skrzacie, że nie chciałbyś poznawać treści ociekających krwią stron tego tomu. Zwyczajne oko nie zdoła wytrwać rozdzierającej dusze sile zaklętej w…
– Na szczęście moje nie są zwyczajne – Chłopak szczerze się uśmiechnął. – Trzy dioptrii w obu gałkach. Ale i tak widzę po samym tytule że raczej się w tej powieści nie zakocham.
– Przyjdzie jeszcze czas że i bez tych swoich bryli ujrzysz do czego jest zdolna ta księga. A wierz mi że wówczas marzyć będziesz by te gałki sobie wydłubać.
Saigon zmierzył Gotkę wzrokiem od stóp po czubek głowy. Powoli, tak by doskonale to widziała.
– Już marzę.
– O ty skur…
– O kurcze! – zakrzyknął wyraźnie zniecierpliwiony Conector zerkając na pozbawiony zegarka nadgarstek. – Patrzcie no która to już godzina… Chyba czas wam ruszać ku nieznanemu i ratować świat od zła!
– Masz na myśli – Głos Mentala przełączył się na nagranie głosu Conectora. – “To czego od was, gówniarze, potrzebuję to żebyście znaleźli je, zneutralizowali i przynieśli do mnie. Jeśli to zrobicie, czeka was sowita nagroda…
– Dobrze już dobrze – Conector machnął ręką. – Za grosz nie macie w sobie poczucia heroizmu, co?
– Powiedział staruch porywający, atakujący, narażający i przekupujący nieletnich – parsknął Saigon. – Szczerze? Ja tam wolę mówić wprost że kawał ze mnie śmiecia.
– Z ciebie może i śmiecia – dodała Gotka nieco rozbawiona. – Ale ja jestem po prostu nieziemsko dobra w byciu złą. Taka już rodzinna tradycja.
– A ze mnie jest kawał chłopa – Mental wyprężył klatę i położył pięści na biodrach. – Moi patroni powtarzają mi to przy każdym comiesięcznym bilansie.
Conector po raz ostatni zerknął na zebraną przez siebie ekipę, po czym zamknął oczy.
– Będę za wami tęsknił – powiedział kręcąc głową. – A teraz włazić do drugiego stulecia i szukać mojego nosorożca.
– Aj aj kapitanie – rzucił od niechcenia Saigon, przekraczając między czasową granicę.
Mental wskoczył do środka zaraz za nim i obaj już stali na kamienistej górskiej ścieżce, wzdrygnięci gwałtownym obniżeniem temperatury. Jedynie Gotka wciąż czuła gorąca prehistorii oraz niemal boleśnie rześkie powietrze późnej jury.
– Trzymaj – Conector wręczył jej do rąk worek. – To magiczny worek. Jeśli będziesz czuła się samotna czy bezsilna, zawsze możesz go przytulić. Mnie to pomaga.
– Idź się lecz – odparła zimno, przechodząc przez portal. – A jak naprawdę okaże się magiczny to oddam w prezencie pokojówce.
– Wybornie… – Ostatnie słowa staruszka wybrzmiały w jej uszach głuchym szeptem. Wystarczył ledwie jeden krok, a tak jak jej towarzysze, znalazła się w zupełnie innej epoce. Mimo że góry zazwyczaj kojarzyły jej się z rześkim powietrzem, w porównaniu do jurajskich tropików poczuła ogromną ulgę w gardle. Delikatny wiatr oraz chmury lekko przysłaniające słońce również okazały się nie lada zbawieniem dla jej wrażliwej skóry. Co się jednak tyczy uszu, te nie miały tyle szczęścia.
– A to zasraniec – wycedził Saigon szczękając zębami z zimna. – Że też na mnie musiał poskąpić materiału…
– Żeby nie było, mnie też ten fakt nie zachwyca – odparła, zerkając na jego trzęsące się pulchne ramiona. Przypominały nieco panna cottę którą zwykła delektować się podczas ostatnich wakacji we Włoszech. – Może jak trochę połazisz z tym swoim balastem przestaniesz narzekać na zimno.
– Wiem że akurat ciebie, czcigodna białasko, najbardziej rajcuje mój widok w kajdanach, ale…
– Nie mówiłam o kajdanach – Gotka znów wyszczerzyła śnieżnobiałe kły.
Saigon odpowiedział uśmiechem tak kwaśnym że aż ścierpł jej język. Wykorzystując więc tę chwilę triumfu w porażce, rozejrzał się po otaczającej ich dolinie.
– Mentalu… – Pokręcił palcem i uniósł brwi. – Jeśli mógłbyś…
– Mógłbym – przyznał dumnie Mental. – Znajdujemy się we Włoszech, nieopodal wschodniej granicy regiony Kampania. Jest godzina szósta osiemnaście. Temperatura powietrza to…
– Nie ważne, bo i tak jest za niska – wyrwał Saigon. – Bardziej interesuje mnie data.
– Pierwszy sierpnia dwieście szesnastego roku… – Mental podrapał się po głowie i lekko uśmiechnął. – A to ci heca… Na minusie!
– Raczej przed Chrystusiem – parsknęła Gotka również rozglądając się po okolicy.
Zewsząd otaczały ich suche śródziemnomorskie trawy oraz połacie niewielkich drzewek. Czując twardą kamienną drogę pod nogami aż chciało jej się ją ucałować. Może nie była jakaś tam najlepsza z historii, ale nigdy nie zapomniała że wszystkie spośród takich właśnie dróg prowadzą do Rzymu.
– To… – dodała po chwili – Jak daleko mamy do stolicy?
– Samochodem, rowerem czy pieszo? – zapytał Mental. – Kolej i samolot niestety nie wchodzą w grę.
– Nie chcę cię martwić, ale zdaje mi się że dwie pierwsze opcje również – Saigon podszedł do pobliskich drzew i zaczął je oglądać. – Niech będzie opcja numer trzy skoro naszej księżniczce tak zależy na rozgrzewaniu.
– Piechotą podróż ta zajmie około pięćdziesięciu godzin.
– Że ile przepraszam, że co!? – oburzyła się Gotka. – Chcesz powiedzieć że ten zawszony dziad potrafi łamać bariery czau i przestrzeni jednym pierdnięciem, a nie potrafi przenieść nas na miejsce?
– Nie. Chcę powiedzieć że piechotą podróż ta zajmie około pięćdziesięciu godzin. Chociaż właściwie, nie ja chciałem to powiedzieć, tylko ty chciałaś bym to powiedział. Sam chciałbym powiedzieć że Rzym nie jest celem naszej wyprawy.
– Chciałbyś… – Gotka nie dowierzała w to co słyszy. Wierzyła jednak że jeśli zaciśnie szczęki choć odrobinę mocniej żaden dentysta na tej planecie nie zdoła uratować jej szlachetnego uzębienia. Odwróciła się więc na pięcie do grzebiącego w ściółce Saigona by dać mu o tym wyraźny znak. – Te, panie dowódco! Ponoć mieliśmy bronić Rzymu, a nie jakichś antycznych parków narodowych!
– No i będziemy – odparł Saigon wracając na ścieżkę, wyraźnie się nad czymś głowiąc. – Mówiąc Rzym, miałem na myśli imperium, a nie tylko miasto z tą wielką areną. Tacy z nas dobroduszni bohaterowie. A jeśli chodzi o nasz cel…
Nim zdołał dokończyć, zobaczył jak Mental gwałtownie podnosi rękę do góry. Widząc to zjawisko aż przetarł okulary z wrażenia.
– Dlaczego?
Szok nie pozwolił mu zapytać o więcej. Czuł się jakby właśnie doznał cudu wcielonego.
– Przecież jesteś przywódcą – odrzekł stanowczo Mental. – Szanuję twój autorytet.
– Ty chyba sobie…
– Milcz, subiekcie autorytetu i bierz przykład! – przerwał Gotce wywyższony przywódca. – A ty kolego, mów proszę.
– Otóż mam dwie uwagi.
– Oho. Słucham uważnie.
– Pierwsza dotyczy ciebie – Wskazał na dziewczynę. – Nazwałaś to miejsce “antycznym parkiem narodowym, podczas gdy prawa parku regionalnego zostaną przyznane mu dopiero w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku.
– No ładnie – Saigon pokręcił głową patrząc na Gotkę z udawanym zawodem. – Jeszcze jedna taka gafa i oddajesz odznakę.
Ta zmarszczyła brwii i pokazała mu długi zielony jęzor leszego.
– Druga uwaga tyczy się zaś ciebie – Mental wskazał na Saigona. – Nazwałeś Rzym imperium, podczas gdy w tym roku nadal jest on republiką.
Saigon nie odpowiedział. Zerknął tylko na kąciki ust Gotki, powoli unoszące się ku jego zgubie. Wiedział że to tylko kwestia czasu nim ten piekielny organ mowy wyrzuci kolejne raniące ucho fale dźwiękowe. Wiedział również że nie zdąży przyszykować się na ich atak.
– Idziemy! – zakrzyknął i zamachnął ręką ruszając wzdłuż kamiennej drogi. Odwrót taktyczny był jego ostatnią szansą na ratunek. – Bitwa zaczyna się jest już jutro, a przed nami jeszcze kawał drogi.
– “Jeszcze jedna taka gafa i oddajesz fartucha” – przedrzeźniała Saigona Gotka. Jako że słodki smak zwycięstwa nieco zwilżył jej obolałe gardło, postawiła okazać łaskę samozwańczemu przywódcy i podążać jego śladem. Poza tym, Mental już zaczął za nim iść, a wolała nie zostawać sama bez jedynej namiastki smartfona jaką miała w tych przykrych czasach.
– Jaki jest nasz cel, Saigonie – zapytał po kilku minutach marszu poprzez falujące wzgórza. – Zauważyłem że kierujemy się na północny wschód, lecz nie jestem w stanie stwierdzić o jaką dokładnie miejscowość nam chodzi.
– I tu jest właśnie problem, kolego – Wietnamczyk nie przestawał zerkać na okoliczne drzewa i skały. Nie potrafił dłużej ukrywać zmartwienia. – Wiem tyle że szukamy armii niejakiego Hannibala Barkasa z Kartaginy oraz że mamy czas do jutra.
– Do jutra… – Mental zamyślił się przez chwilę. – Czyżby chodziło o bitwę pod Kannami?
– No właśnie bałem się że coś źle usłyszałem tę nazwę. Ja myślałem że to będzie gdzieś we Francji, więc nieźle się przestraszyłem jak zacząłeś mówić o Włoszech.
– Z tym że podróż do Kanny zajmie nam ponad trzydzieści godzin! – osłupiał Mental. – Bez rydwanu nie zdołamy pokonać tego dystansu w tak krótkim czasie.
– A nie mówiłam że zawszony dziad coś nas kiwa? – burknęła Gotka pod postacią leszego. – Ja mówię, posłał nas tu w ramach jakiegoś szkaradnego eksperymentu czy czegoś w tym rodzaju. Bo boska próba to to nie jest.
– Możesz się odmienić, z łaski swojej – poprosił Saigon najłagodniej jak potrafił. – Wiem że to zadupie jakich mało, ale jeśli ktoś cię teraz zobaczy…
– Padnie na kolana przed jedną z najstraszliwszych słowiańskich bestii i podrzuci nas na tą całą bitwę swoim kupczym wozem bylebym tylko nie wyssała jego duszy razem ze śledzioną?
– Padnie to prędzej na zawał – Wietnamczyk nie przestawał się rozglądać. – Z tego co opowiadał mi Conector mieszkańcy Impe… Mieszkańcy Republiki Rzymskiej nie znali się zbytnio na prawdziwych demonach. Znali się natomiast na rzucaniu się z uświęconym nożem na pierwszą lepszą bestię którą można by złożyć Zeusowi w ofierze
– Właściwie…
– Grecja też do niego należy do jego terenów, nieprawdaż? – Saigon wycedził do Mentala nim ten zdążył dokończyć. – No teraz to mi nie powiesz że się mylę.
– Nie mylisz się – Mental przełknął ślinę. – Ale dopiero za osiemdziesiąt lat.
– Tak czy inaczej… – Zdewastowany przywódca zwrócił wzrok ku drzewnej bestii. – Jeśli nie chcesz nam tu spłonąć żywcem, lepiej wracaj do swej, że się tak wyrażę, kobiecej postaci.
– Szczerze? Wolałabym już dać się pochłonąć świętej mocy niż narażać nas na atak zbójów – oburzyła się Gotka, wskazując na mijaną przez nich zieloną gęstwinę sosen. – Od kołyski uczyli mnie sztuki łowieckiej i gwarantuje że wiem jak myślą potencjalni napastnicy. Gdybym szła jak ta pani otoczona sługusami z odległych stron, z miejsca uznaliby mnie za łakomy kąsek. Którym gwoli ścisłości nie jestem. A tak, widzą pięknego trzymetrowego potwora z górnej półki w towarzystwie dwóch nieznaczących ludzkich kreaturek. Nawet jeśli mają te swoje bogobojne zapędy, nie zabije mnie nóż kogoś kto, że się tak wyrażę, padnie na zawał.
Pokryte korą oblicze leszego przybrało wyraz, nienaturalnie zuchwały jak na jakiekolwiek drzewo. Towarzysząca mu wyszeczona paszcza pełna szyszkowatych kłów w istocie sprawiała wrażenie jakby to argumenty Gotki były bardziej trafne. Jak się jednak prędko okazało, Saigon po raz kolejny udowodnił mu że mimo przewlekłej wady wzroku dostrzegł coś, czego nawet jego czujny umysł nie byłby w stanie.
– Nie no, pięknie powiedziane – przyznał przywódca z przekąsem. – Chociaż słysząc takie kocopoły prędzej ja padnę ze śmiechu. Po prostu nie podoba ci się twoja kiecka i wolisz paradować jako nagi drewniany olbrzym?
Gotka zamyśliła się przez chwilę. Potężne szpony mocno drapały w liściastą czuprynę, lecz pewny wyraz twarzy przepadł na dobre.
– A nawet jeśli, to co?
– A no nic – wyznał Saigon. – Po prostu chcę żebyś wiedziała że na ten moment mamy większy problem niż twoje wrażliwe plecki.
– Już ja ci pokaże wrażliwość… – Szpony leszego wydłużyły się do długości kajaków, a szyszaste kły zatarły się ze sobą. – Nasz niewolnik ma chyba za mało szram nad swym tłustym pupskiem, co Mental?
– Być może – przyznał afrykańczyk najspokojniej jak tylko potrafił. Choć ciężko było mu stwierdzić czy zaiste tamte rejony cechują się ich niedoborem, wiedział że lepiej nie igrać z temperamentem istoty o której nie znalazł rzetelnych danych. – Niemniej istnieje szansa że posiada również informacje na temat rzeczonego “większego problemu”. Co więcej, według moich prognoz nie będzie tak chętny do ich wyjawienia gdy… – Uważnie przyjrzał się szponom dwukrotnie dłuższym niż on sam. – Zadasz mu stosowną ilość obrażeń kłutych.
Słysząc słowa Mentala Saigon aż zatrzymał swój niestrudzony spacer. Wbrew obawom mózgowca, na jego okrągłej twarzy malował się lekki, choć wyraźnie przepełniony złowieszczością uśmiech.
– No, skoro tak stawiasz sprawę to chyba muszę wyznać wam prawdę już teraz – Spuścił głowę i wzruszył ramionami. Jego mądry kolega obrał taktykę zwodnego pokoju, więc nie widział powodu by również jej nie zastosować. – W końcu po uzupełnieniu mych jakże rozległych naddupnych braków w szramach, w ogóle może mi być ciężko gadać.
– Czekałam czekałam i się doczekałam – Gotka założyła na siebie potężne ramiona, niby dwa powalone dęby. Duma niemalże rozsadzała jej korzastą skorupę od środka. – Zamieniam się w słuch, o przywódco.
– Zabawne… – Saigon poprawił okulary. – Bo wolałbym żebyś zamieniła się w węch. A przynajmniej w coś co dysponuje wyostrzoną wersją takowego.
– Panie dowódco! – zakrzyknął Mental salutując. Wojskowy ton nie opuszczał jego ust. – Melduje że ciekawość ciąży na mojej głowie z taką intensywnością że sam nie jestem pewien ile jeszcze wytrzymam nim chęć poznania prawdy zmusi mnie do użycia zbędnie radykalnych emocji! Apeluję o natychmiastowe ujawnienie na czym do ciężkiej… Przepraszam. Na czym polega ten “większy problem”.
– Otóż polega na tym że tu jest za czysto – Saigon wskazał na otaczającą ścieżkę trawę. – Normalnie cieszyłaby mnie niezmącona buciorem natura, ale nie kiedy mówimy o kilkutysięcznej armii Hannibala.
– Blisko stu tysięcznej armii składającej się Kartagińczyków, Iberów, Numidów i pomniejszych sojuszników. Wyposażonej w piechotę, jazdę konną oraz słonie bojowe… – Mental uspokoił nieco głos, po czym zaczął obserwować liście oraz pnie otaczających ich sosen. – W istocie, dziwna sytuacja.
– Niemniej dziwna co wapniak który nas tu posłał – Saigon zerknął kątem oka na Gotkę. Wróciła do ludzkiej postaci i otworzyła tę swoją księgę. Przypływ satysfakcji zlał jego czoło niczym pot. – Żadnych śladów potężnych gir czy oskubanych liści. Żadnego łajna i śladów po ogniskach. Conector to porąbaniec jakich mało, ale coś czuję że chce byśmy widzieli w nim większego imbecyla niż jest nim naprawdę. Na moje oko podał nam mało wytycznych żebyśmy sami domyślili się o co tu biega. Taki jego finałowy teścik.
– Hmmmm… – Mental strzyknął knykciami. – A zatem pora go zdać na najwyższą notę. Sądzisz że to sprawka anomalii zwanej “Czarnym Nosorożcem”?
– Sądzę że z pewnością – wtrąciła Gotka zamykając księgę. Duma na jej ludzkim obliczu prezentowała się o wiele łagodniej, lecz Saigonowi przyszło znieść ją równie boleśnie. – Kilka pociągnięciem nosem pana Uridezu i namierzyłam ślad syfu który wymieniliście. Byłoby ich więcej, ale o mało się od tego smrodu nie porzygałam. Armie idące na podbój może i wyglądają fajnie, ale pachną…
– Miejmy nadzieję że nie będziemy musieli się dowiadywać – powiedział Saigon. Sądząc jednak po lekko zrzedłej minie Mentala, ten chyba mimo wszystko miał ochotę. – Póki co interesuje mnie skąd czujesz woń tych setek tysięcy.
– Stamtąd – Gotka wskazała na kamienną drogę. – To jak oni wtachali tyle słoni pod ziemię to jedno, ale że się tam w tym smrodzie nie zadusili… Chyba zaczynam się bać opatrzności ich bogów.