„Poukładać pewne rzeczy i uwiecznić wspomnienia” – wywiad z Julią Marcell
9 min readJulia Marcell to przedstawicielka polskiej sceny muzyki alternatywnej, tworząca i mieszkająca w Berlinie. Artystka tuż przed swoim koncertem w gdyńskim Uchu (6 grudnia) zgodziła się porozmawiać z nami o najnowszej płycie, związanej z nią trasie koncertowej, młodzieńczym buncie, niezwykłych instrumentach oraz o tym, dlaczego uwielbia Trójmiasto.
Zdaje się, że sentymenty najnowszej płyty dotyczą w dużej mierze wczesnej młodości i szkoły. Dlaczego taki wybór i dlaczego właśnie teraz?
Z prostej potrzeby wyrażenia pewnych emocji. Inspiracja zrodziła się wraz z odnalezieniem na strychu rodziców starych kaset z moimi pierwszymi nagraniami. Kiedy miałam naście lat całe dnie spędzałam na robieniu różnych demówek. Złych i jeszcze gorszych. (śmiech) Odkopałam je teraz zupełnie przypadkiem. Przesłuchałam. Pomyślałam, że oprócz wartości sentymentalnej i oprócz uczucia, że „Jezus Maria, co to było”, to one rzeczywiście zawierały parę fajnych pomysłów. Zaczęłam się zastanawiać co by było, gdybym pomysł muzyczny z tamtych czasów rozwinęła teraz. Nawiązała dialog z samą sobą z tamtego okresu. Wprawdzie dużo tam było grafomańskich tekstów, ale z drugiej strony miało to w sobie ładunek niewinności, takiej pierwszej pasji, surowości. Od tego się zaczęło. Zagłębiałam się w tamten okres i coraz więcej odkrywałam. Myślę, że chciałam spojrzeć za siebie. Ja z natury tylko patrzę w przyszłość, biegnę do przodu, a to, co już było zamiatam i zapominam. Tym razem postanowiłam poukładać pewne rzeczy i uwiecznić wspomnienia.
Trzeci longplay w twojej karierze jest też określany jako najmroczniejszy. Wybór tak mocnego i gitarowego brzmienia ma związek z tamtym okresem?
Dokładnie. Wybór takiej aranżacji ma związek z konceptem płyty. Wcześniej słuchałam ciężkich rzeczy. Moje pierwsze nagrania powstawały na gitarze elektrycznej. Dopiero po drodze przesiadłam się na pianino. Również teksty na płycie „Sentiments” czasami dotykają smutniejszych, bardziej melancholijnych tematów i gitara tym razem jakoś lepiej pomagała mi wyrazić te różne emocje.
Buntownicze, mroczne dźwięki, gitara elektryczna… Buntowałaś się jako nastolatka?
Tak! Ja się zawsze buntowałam. Zawsze miałam w sobie niezgodę na to, co mi się wciska. (śmiech)
Jesteś znana z niekonwencjonalnych aranżacji. W utworze „Piggy Blonde” pojawia się melotron.
Tak! Przepiękna rzecz.
Co skłoniło cię do sięgnięcia po ten instrument? Obecnie chyba nie cieszy się on największą popularnością.
A szkoda! To jest naprawdę wspaniały instrument. Chciałam, żeby ta płyta miała klasyczne brzmienie. Żeby nie była retro, ale żeby miała w sobie ponadczasowe dźwięki. A melotron jest właśnie takim instrumentem z przeszłości, który kojarzy się z ponadczasowymi albumami. „Strawberry Fields Forever” Beatlesów to chyba najsłynniejszy przykład jego użycia. Poza tym, on pięknie nie stroi! Ten znaleziony przeze mnie, pochodzi z lat 70. i jest w świetnym stanie, ale jak to w przypadku taśmy bywa, nigdy nie wiesz jak akurat zagra, może jest przetarta, może lekko przykurzona, czy zmięta, to wszystko wpływa na dźwięk. Mnie bardzo ciekawi taka nieprzewidywalność. Były nam potrzebne dysonanse, niestrojenia, budowanie kolaży dźwiękowych z rzeczy, które dzieją się w instrumentach organicznie. Fajne są takie niezaplanowane rzeczy. Trzeba im dać trochę miejsca, by odpowiednio wybrzmiały, otworzyły się. Przygotowaliśmy aranżacje pod tym kątem.
Jesteś samoukiem. Jak dużo czasu potrzebowałaś na opanowanie tego instrumentu?
Prawdę mówiąc, nie miałam go za dużo. Należy do chłopaka, który prowadzi studio w Berlinie. Wpadaliśmy tam z aranżacją i trzeba było nauczyć się tego w pięć minut. Zegar w studiu tyka.
O albumie „June” mówiłaś, że tworząc go chciałaś uciec od dosłowności w sferę abstrakcji. Czy „Sentiments” powstał na podstawie podobnej koncepcji? Historie wydają się bardziej dosłowne.
Tak, ten album powstał z potrzeby komunikacji. Wyjścia do kogoś i powiedzenia czegoś wprost. Jest bardziej dosłownie.
Czyli to rodzaj rozliczenia się z przeszłością?
Rozliczenie to mocne słowo. Kojarzy mi się z rodzajem terapii. To nie do końca tak wyglądało. Ja po prostu poczułam, że w tym momencie życia trochę przestały mi wystarczać zabawy słowno-dźwiękowe, kreacja, wymyślanie. To dla mnie jest cały czas ważne, ale na tę chwilę potrzebowałam czegoś więcej. Tej wspomnianej wcześniej konfrontacji. Piosenki z „June” są oczywiście o czymś, jednak są to w dużej mierze konstrukcje oparte na dźwięku, na brzmieniu słowa. Tym razem chciałam stanąć na scenie i powiedzieć: „Słuchajcie, taka jestem i to, co widzicie jest moje”. Chciałam do tego tak odważniej podejść.
Teledysk do „Manners” powstał w I LO im. Bolesława Chrobrego w Kłodzku. Szkoła ta idealnie wpasowała się w klimat klipu. Jak do niej dotarliście?
To był totalny przypadek. Bardzo zresztą piękny przypadek. Ja nigdy nie byłam w Kłodzku. Opowiedziałam mojej koleżance, która jest też moją stylistką, o pomyśle na teledysk i o zapotrzebowaniu na szkołę ze starymi murami. Od razu powiedziała – Mam dla ciebie taką szkołę! Jest w Kłodzku. Pokazała mi zdjęcia. Wyglądały super, ale ostateczna decyzja zapadła dopiero, jak pojechaliśmy tam z operatorem Hjono i reżyserką Julią Sausen, którzy na początku byli dość sceptycznie nastawieni. Zdjęcia nie zawsze oddają rzeczywistość, baliśmy się jak ta szkoła wypadnie w obrazie ruchomym. Była na przykład obawa, że ściany będą zbyt białe. Podobno białe ściany to zmora operatorów. Ale na miejscu okazało się, że jest idealnie.
Powstaniu tego teledysku towarzyszyła też ciekawa inicjatywa. Zaangażowaliście młodych ludzi, którzy odpowiedzieli na ogłoszenie w Internecie. Skąd taki pomysł?
Na początku mieliśmy taki pomysł, żeby zaprosić uczniów tego liceum. Niestety, były wakacje i wszyscy się rozpierzchli. Zaczęliśmy więc zastanawiać się nad tym i pomyśleliśmy, dlaczego by po prostu nie zapytać ludzi za pomocą internetu, czy chcą wziąć w tym udział. Przede wszystkim liczyliśmy na tych z okolicy – to była akcja kilkugodzinna, więc nie było za wiele czasu na dojazd. Najwięcej osób było z okolic Kłodzka lub Wałbrzycha, pojawiły się jednak nawet osoby z Trójmiasta. Dużo dostaliśmy tych zgłoszeń! To byli ludzie, którzy mieli ochotę wystąpić w tym teledysku, byli zainteresowani sami z siebie i to było najfajniejsze. Mieliśmy komfort – choć to brzydko brzmi – wyboru osób, które wpasowały się w nasz pomysł.
Z każdym albumem zaskakujesz odbiorców. Od charakterystycznego pianina w melodyjnym „It Might Like You”, poprzez bardziej elektroniczny „June”, do wspomnianych cięższych brzmień na ostatnim albumie. Co ma największy wpływ na twoją twórczość?
Wewnętrzny głos, który motywuje mnie do tworzenia. (śmiech)
Obecnie mieszkasz w Berlinie. Czy to miasto w jakiś sposób inspiruje cię muzycznie?
Na początku inspirowało mnie znacznie bardziej niż teraz. Zachłysnęłam się tym, co działo się dookoła. Teraz znowu zdaję sobie sprawę, że dużo rzeczy wychodzi z mojego wnętrza. Z takiego wewnętrznego świata, który sama zbudowałam. Wiadomo, że Berlin to miejsce, które na pewno zawsze inspiruje w sposób motywacyjny. Tam się dużo kulturalnie dzieje. Zawsze można iść na koncert albo na wystawę. A ja mam na przykład tak, że jak idę na koncert jakiegokolwiek artysty, to od razu muszę koniecznie zagrać swój. Od razu chcę wejść na scenę, grać i śpiewać! Emocjonuję się takimi wydarzeniami bardzo, dlatego Berlin jako miasto napędza mnie do działania.
A Berlin to wybór osobisty, czy związany z twórczością?
Zdarzył się przy okazji pierwszej płyty. Pojechałam tam nagrywać i… już tam zostałam.
Na „Sentiments” pojawia się utwór po polsku. Wcześniej raczej unikałaś ojczystego języka. Jak zatem powstała „Cincina”?
Pomysł zrodził się bardzo spontanicznie. Ta piosenka po prostu się zdarzyła. Zaczęłam się bawić słowami, a one same posklejały się w ten tekst. Skąd natomiast ta potrzeba? Dopatrywałabym się jej u dwóch źródeł. Po pierwsze z faktu samego pomysłu na album. Jest on w końcu o osobie, która dorasta w Polsce. Wydawało mi się to bardzo na miejscu, żeby stworzyć coś w tym języku. Po drugie, praca w teatrze przy sztukach Krzyśka Garbaczewskiego trochę mnie rozkręciła. Było kilka piosenek, które musiałam napisać z polskim tekstem. Dzięki temu oswoiłam się z brzmieniem polskiego języka we własnej muzyce. To stało się dla mnie impulsem do dalszej eksploracji, bo do tej pory był to teren nieodkryty.
Muzycznie ciężko jest się przestawić z jednego języka na drugi?
Tak, to jest zupełnie inne brzmienie. Człowiek sam siebie zadziwia. Kiedy pierwszy raz usłyszałam siebie śpiewającą po polsku, to miałam milion wyobrażeń jak to brzmi. Na pewno nie brzmiało jak Julia Marcell. (śmiech)
Polscy fani bardzo ciepło odbierają „Cincinę”. Masz może jakieś dalsze plany z językiem polskim?
Dziękuję! Nie wiem, zobaczymy. Przy okazji tej piosenki w mojej głowie jakieś drzwiczki się otworzyły. Na razie nie chciałabym tego forsować.
Twoja tegoroczna trasa koncertowa powoli dobiega końca. Jakie wrażenia dotychczas jej towarzyszyły? Był jakiś szczególny koncert?
Opole! Dla mnie, z mojej wewnętrznej perspektywy, to był najlepszy koncert na trasie. Nie mam pojęcia, co tam się stało, ale jak zeszliśmy ze sceny, miałam poczucie osiągnięcia nirwany. Mieliśmy bardzo dużo pięknych koncertów na tej trasie. Powiem szczerze, że jest to ciężki materiał. Bardzo emocjonalny. Na przykład wczoraj graliśmy w Olsztynie. To był stresujący koncert. Strasznie to odczuwałam będąc w domu i śpiewając te piosenki. Wszystko stanęło mi przed oczami. Czułam się kompletnie naga, ale właśnie takie momenty, kiedy możemy się absolutnie zatopić w muzyce podobają mi się najbardziej. Więź z ludźmi również jest bardzo ważna. W Łodzi było przecudownie, czuliśmy chmurę elektrycznych wyładowań nad głowami i naszymi i naszych fanów. Coś się zadziało. Uwielbiam takie momenty, pomimo tego, że płyta jest bardziej introwertyczna niż taneczna, to ta więź się pojawia. Piękne rzeczy się dzieją.
Mamy nadzieję, że Trójmiasto też się dzisiaj wykaże.
Tak! Ja bardzo lubię tutaj grać. Zawsze jest świetnie. Z Uchem mamy fajne wspomnienia, to jeden z klubów, który pierwszy nas przyjął. Dawno temu.
W karierze muzycznej masz za sobą również występy zagraniczne. Czy zauważasz jakieś różnice w odbiorze twojej twórczości na koncertach w Polsce i zagranicą?
Trudno o tym mówić, bo każdy koncert jest zupełnie inny. Czasami gramy dla dużych publiczności, czasami dla piętnastu osób. Różnie to bywa, ale do tej pory zawsze było bardzo pozytywnie. O! Na tej trasie graliśmy na przykład w Wiedniu i w Greifswaldzie, było wspaniale.
W jednym z wywiadów przyznałaś, że uspokaja cię widok morza. Zamierzasz odwiedzić którąś z trójmiejskich plaż przed ruszeniem dalej w trasę?
Z chęcią. Mam nadzieję, że jutro zawitamy na którąś z plaż. Uwielbiamy Trójmiasto!
fot. Paweł Wroniak