W drodze przez życie
6 min readPo narodzinach rozpoczyna się nasza wędrówka zwana życiem. Zaczynamy od okresu noworodkowego, a kończymy na starości. Przechodzimy z większym lub mniejszym zachwytem do kolejnych etapów. W trakcie drogi zmieniamy się, nie tylko pod względem aparycji, ale również wewnętrznie – nabieramy doświadczenia i uczymy się żyć. W tej przygodzie dostajemy bilet tylko w jedną stronę, a zwrot jest niemożliwy. Nasuwa mi się jedno słowo: odwaga. Tacy właśnie są bohaterowie mojego reportażu. Odważni i doświadczeni.
Pani Basia
Sypie śnieg i mocno wieje. To jeden z tych dni, w których najlepszą opcją jest zaszycie się z książką pod kocem. Moje chęci, aby wyjść do parku, wynoszą równo zero procent. Jakimś cudem wychodzę i nie żałuję mojej decyzji. Poznaję Panią Basię – siedemdziesięcioośmioletnią kobietę z energią dwudziestolatki. Jak zresztą sama zaznaczyła, czuje się, jakby miała dwadzieścia osiem lat. Na jej twarzy widać szeroki uśmiech, a oczy z nim współgrają. W trakcie rozmowy ożywia i zaczyna opowiadać o swojej przebytej drodze.
W trakcie wędrówki spotkała wiele bratnich dusz, które czasami szybciej doszły do symbolicznego końca. Dla mojej bohaterki strata jest jednym z najtrudniejszych elementów życia, szczególnie kiedy traci się przyjaciółkę:
– Przyjaciółka musi być jedna, tak od serca.
Po odejściu bliskiej osoby pozostaje pustka, którą trudno czymkolwiek zastąpić. Łzy napływają do jej oczu, kiedy zaczyna mówić o swoich zmarłych pupilach. W tym momencie zauważyłam, jak bardzo kochała te zwierzaki:
– Do tej pory przeżywam, to był największy ból, jaki mógł być.
Pani Basia potrafi dostrzec również piękne aspekty życia i zachwycić się małymi rzeczami:
– Plusy życia? Wszystko. Nawet to, że przepływał tam taki wielki, piękny statek. Zrobiłam nawet zdjęcie.
Słyszę radość w jej głosie. Moja bohaterka chciałaby przekazać każdemu i każdej z nas:
– Cieszcie się życiem, tu i teraz, bo życie tak ucieka. To tylko, no i miłość.
Na koniec rozmowy wyciągam aparat i robię zdjęcie. Pani Basia mówi, że chciałaby się nauczyć robić serce z palców. Tłumaczę, jak je ułożyć. No i się udało! Podziękowała i zaprosiła mnie na herbatę – na pewno wpadnę w wolnej chwili.
Pani Zofia
Rozglądam się w poszukiwaniu rozmówczyni, już prawie dochodzę do końca parku Brzeźnieńskiego. Zauważam bordowy beret na głowie kolejnej bohaterki. Podchodzę. Na jej twarzy wypisane jest zmęczenie, a oczy są naprawdę smutne. Moja intuicja nie zawodzi, dostaję taką odpowiedź na pytanie o zadowolenie życia w okresie starości:
– Na starość nie podoba się to życie. Szkoda dawniejszych lat, młodych, żeby tak było, jak kiedyś. Chciałabym tylko odrzucić tę starość i żeby młodość znowu wróciła. Chciałabym nie być zależna od młodszych osób, rodziny.
W dalszej części rozmowy dowiaduję się, że Pani Zofia w wieku 7 lat uciekła z rodziną przed okupantem niemieckim i ich kolaborantami – wspomniała o Ukraińcach – z Zamojszczyzny (nie pamiętała dokładnie roku). Sprawdziłam, jak wyglądała sytuacja w czasie II Wojny Światowej w powiecie zamojskim. Dotarłam do takich fragmentów:
„Zbrodnie ukraińskie na Lubelszczyźnie, podobnie jak w innych rejonach Polski, miały swój początek we wrześniu 1939 roku. Pierwszymi ofiarami byli żołnierze polscy powracający z wojny do domów. Ukraińcy zatrzymywali ich, obdzierali z uzbrojenia i mundurów, a następnie przeważnie mordowali. (…) Po tych sporadycznych atakach na pojedynczych Polaków, od jesieni 1943 roku nacjonaliści ukraińscy podjęli skoncentrowane i bezwzględne działania zmierzające do wymordowania całej ludności polskiej z południowych powiatów Zamojszczyzny. Były też ofiary wśród Ukraińców, którzy sprzyjali Polakom i ich bronili. (…) Napady na wsie cechowało niebywałe okrucieństwo. Przeniesione tu zostały metody mordów stosowane przez upowców na Wołyniu, a mianowicie: obcinanie siekierą głowy, rozcinanie brzucha kobietom, ucinanie języków i zabijanie bez względu na wiek – od dziecka do starca. Prześcigano się w wymyślaniu tortur i bestialstwie. (…) Do wysiedlania Zamojszczyzny okupant niemiecki przystąpił już w listopadzie 1941 roku, ale wówczas nie posiadało ono jeszcze charakteru masowego. Na wielką skalę akcję wysiedleńczą rozpoczęto 27 listopada 1942 r. Trwała do marca 1943 r. Rozwijała się nierównomiernie, ulegała zahamowaniu lub ożywieniu zależnie od koniunktury polityczno-strategicznej okupanta. Akcją objęto dziesiątki wsi i tysiące chłopskich rodzin. Podczas niej Niemcy dopuszczali się straszliwych okrucieństw wobec mieszkańców wysiedlanych wsi. Część ich wymordowano na miejscu, a część w obozach koncentracyjnych, do których zostali wywiezieni” [1].
Po wojnie osiedliła się w rejonie Lublina:
– Bieda i nędza. Później jak już wyszłam za mąż, to dzieci i obowiązki, tak aż do starości.
Prowadziła własne gospodarstwo – „małe rolnictwo, wie pani, krowy, świnie, obora” – i ciężko na nim pracowała. Mąż Pani Zofii zmarł i sprzedała działkę. Później zamieszkała u córki, która zginęła w wypadku samochodowym. Teraz mieszka z synem w Gdańsku.
Pan Józef
Tym razem poszłam w stronę Bałtyku. Przemierzam plażę i jednocześnie grzęznę w piasku. Fale zbliżają się do moich butów, które nieporadnie zamoczyłam. Wypowiadam soczyste przekleństwo na głos:
– Kurwa.
Idę dalej w mokrym obuwiu. Dostrzegam (nie)znajomą twarz. Znajomą, ponieważ widziałam kilkukrotnie tego mężczyznę, jak wchodzi do morza i pływa zimą. Nieznajomą, ponieważ nigdy nie miałam okazji z nim porozmawiać.
Pan Józef ma siedemdziesiąt dwa lata i morsuje codziennie od 2021 r. Dlaczego zaczął? Cofnijmy się do początków pandemii, czyli 2020 r. Mój bohater w tym okresie spadł z drabiny w stoczni. W wyniku upadku doszło do urazu kręgosłupa, miednicy i złamał rękę:
– Przywieziono mnie ze szpitala do domu, posadzono na fotelu i tak siedziałem.
Poruszał się za pomocą wózka inwalidzkiego. Monotonia ówczesnego życia zmusiła Pana Józefa do działania – chciał wrócić do sprawności sprzed nieszczęśliwego wydarzenia. Tak też się stało, wózek poszedł w zapomnienie. Został zamieniony na kule ortopedyczne, które również były zbędne po pewnym czasie. Jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, postanowił wejść do Morza Bałtyckiego i tak już zostało. Nie wyobraża sobie dnia bez morsowania. Na koniec powiedział:
– W samochodzie mam rower, wsiadam i jadę do Jelitkowa.
Wracam do mieszkania i mija mnie Pan Józef, uśmiecha się do mnie i pozdrawia, jedzie dalej.
Dłonie
Jestem przekonana, że macie własną interpretację, dlaczego robiłam zdjęcia dłoni. Pozwólcie, że podam również swoje powody inwencji twórczej. Wiedziałam, że moi rozmówcy nie będą chcieli wykonać zdjęcia twarzy, ponieważ zwyczajnie wolą zachować anonimowość – rozumiem i szanuję taką decyzję. Od razu pomyślałam, że dłonie mogą być zamiennikiem. Dlaczego? Na dłoniach widzimy upływ czasu. Skóra na nich szybciej, niż w pozostałych okolicach, traci sprężystość, jędrność, staje się cienka, pojawiają się zmarszczki i inne charakterystyczne, ale i indywidualne znaki dla każdej osoby. Nasze dłonie są jak metryka.
Co z tym doświadczeniem?
Życie zaskakuje nas, czasami rzuca kłody pod nogi, a my niezdarnie upadamy, ranimy się w kolano, wstajemy i nabieramy doświadczenia. W trakcie wędrówki zatrzymujemy się na różnych przystankach, pojawiają się towarzysze i upiększają drogę, a innym razem bezpowrotnie odchodzą. Pojawiają się łzy, nie zawsze szczęścia…A my? Idziemy dalej. Przechodzimy do kolejnych etapów z nadzieją lub już bez niej. Żyjemy.
Dziękuję wszystkim osobom, które zgodziły się porozmawiać ze mną. Wykazały się aktem odwagi, ponieważ uchyliły drzwi i zaprosiły mnie do swojego życia. Imiona bohaterów reportażu zostały zmienione.
[1] Stanisław Jastrzębski, Ludobójstwo nacjonalistów ukraińskich na Polakach na Lubelszczyźnie w latach 1939-1947, Wydawnictwo Nortom, Wrocław 2007, s. 13, 213-215.