„Miłość jest blisko”, ale do zachwytu daleko – recenzja filmu
4 min readPrzyjaciele od dzieciństwa. Którzy razem mieszkają. On coś tam do niej kiedyś czuł. Ona nie wiadomo. Oboje znajdują sobie nowych partnerów. Jednak coś zgrzyta. Jak to się może skończyć? Dokładnie tak, jak myślisz. No nikt się nie spodziewał…
Na Netflixie od kilku dni można obejrzeć produkcję, która w okresie tegorocznych walentynek była wyświetlana w kinach. „Miłość jest blisko” dzielnie krząta się po rankingu platformy: „Top 10 najchętniej oglądanych filmów w Polsce”, znajdując się obecnie na drugim miejscu. Również jako jedna z czterech produkcji Telewizji Polskiej prezentowana była na targach filmowych „Marché du Film” w Cannes, które akompaniują słynnemu w tym samym mieście festiwalowi. Tylko czy rzeczywiście było się czym chwalić?
Fabuła opowiada o dwójce bohaterów: Natalii i Adamie, którzy znają się od zawsze, czyli od dziecka. Oboje są singlami. Oboje mają dzieci z poprzednich związków. Jego zostawiła partnerka. Jej zmarł mąż. Mieszkają razem w jednym domu, a właściwie to w dwóch jego połówkach, który rodzice „zostawili im razem ze swoimi tajemnicami”. Natalia chciałaby znaleźć spokojnego partnera będącego wsparciem dla niej oraz jej syna Kuby. Adam szuka wrażeń i przygód, a najbardziej marzy mu się podróż do Amazonii. Ich życzenia wkrótce zaczynają się spełniać. W niej, podczas lokalnego święta bezy, zakochuje się dentysta Bruno (Grzegorz Małecki). A na drodze głównego bohatera, staje, a właściwie to wjeżdża w nią, podróżniczka i reportażystka Marika (Olga Bołądź). Od tego momentu wszystko powinno iść z górki, albo raczej z gór i to Stołowych, bo to w ich okolicach rozgrywa się akcja. Lecz nie idzie. Czemu? No bo przecież miłość ma być blisko, więc na przestrzeni tych mniej więcej, stu metrów kwadratowych mieszkania, które główni bohaterowie razem dzielą.
Filmowy debiut reżyserski Radosława Dunaszewskiego trudno zaliczyć do udanych. Film ogląda się jak kilkutysięcznoodcinkowy serial, w którym koncepcja na obraz odgrywa znikome znaczenie. Niby można było się nie dziwić, bo Dunaszewski wcześniej reżyserował właśnie takie produkcje („Singielka”, „O mnie się nie martw”, „Brzydula 2”), ale przykre, że ta pierwsza na dużym ekranie powiewa nicością. Tu nie ma wielkich kadrów, ciekawych rozwiązań, ale przede wszystkim po prostu nie ma pomysłu. Nie wspominając już o tym, że nocne sceny często i gęsto gubią ostrość, a w połączeniu z ciemnością – bohaterów, co, o ironio, akurat razi w oczy.
Nad fabułą pracowały aż 4 osoby: Mariusz Kuczewski, Marcin Baczyński, Anna Drozd i Izabela Szolc. Jednak żadna z nich nie uchroniła jej przed sztampowością, brakiem sensu i bijącą z każdej wypowiadanej kwestii nudą. Na początku, narracją głównego bohatera, wprowadza się widza w opowiadaną historię i to jej jedyny plus, bo później to nie tłumaczy się już niczego. Sceny po sobie nie płyną. Każda z nich wygląda, jakby była fragmentem nowego odcinka obyczajówki oglądanej o 20 w telewizji, gdzie nie trzeba się bać odejścia na 10 sekund czy 10 minut, bo niczego się nie straci. Rozmowy albo nawiązują do tych części historii, w które odbiorcy nie wtajemniczono albo są tak oklepane i przewidywalne, że można zgadywać kolejne słowa. Nie ma nic pomiędzy.
Film to z gatunku komedia romantyczna, ale ani nie ma tu z czego się pośmiać, ani uwierzyć w jakąkolwiek miłość. Żadna z przedstawianych relacji romantycznych nie przekonuje. Główni bohaterzy ponoć znają się od dziecka, ale jakby nie zostało to wytłumaczone na początku seansu, nie uwierzyłabym. Po ich wymianach zdań słychać, jakby ledwo potrafili ze sobą rozmawiać. I niestety, ale Weronika Książkiewicz i Wojciech Solarz nie są w stanie tego poczucia zniwelować. Gdzieś po dialogowych kątach rzuca się od czasu do czasu sugestiami, które mają pokazać łączącą ich więź i chemię, lecz jest to zbyt nieszczere, żeby było prawdziwe. Tym bardziej niezrozumiałe jest w tym wszystkim rodzące się ponowne uczucie Adama do Natalii, które wydaje się zdecydowanie przeskalowane. Lecz musi takie być, by spełnić ukochane motywy tego gatunku filmowego, czyli „przeciwieństwa się przeciągają”, a miłość stała przed nosem bohaterów ten cały ekranowy czas. Wystarczyło tylko przebić jedną ścianę, i nie, to nie jest żadna metafora…
Czy to jest tragiczna produkcja? Nie. Czy jest to dobra produkcja? Też nie. Ale czy można ją sobie odpuścić i obejrzeć coś przynajmniej ciekawszego? Tak. Bo ta propozycja na tle swoich poprzedników i konkurentów wypada po prostu mdło. Ten film w jedno oko wpada, lecz drugim od razu wypada, sprawiając, że widz zapamiętuje z niego nic.
A czy miłość może być aż tak blisko? Oczywiście, że tak. Ale w przedstawionej historii, jest, jak śpiewa w jednej ze scen zespół SMKKPM, po prostu „całkiem bez sensu”.