„Każdy chce się sprawdzić” – o teleturniejach z Markiem Krukowskim i Adamem Kamińskim
4 min readMarek Krukowski i Adam Kamiński posiadają bogatą historię występów w najpopularniejszych teleturniejach. Zamiłowanie do tych telewizyjnych konkurencji doprowadziło też do tworzenia własnych teleturniejów w Kwidzynie. Obydwaj dziś zajmują się Biblioteką Miejsko-Powiatową i zgodnie powtarzają – nie ma co się bać, trzeba spróbować!
Skąd w ogóle wziął się pomysł gry w teleturniejach?
AK: Myślę, że każdy ma w sobie taką potrzebę sprawdzenia własnych sił. Człowiek oglądając program w domu, odgaduje i myśli, dlaczego by nie spróbować. Przed pandemią trzeba było jeździć na castingi do Warszawy, teraz te kwestie można załatwić telefonicznie. Przykładowo, by wziąć udział w Jednym z dziesięciu, należało pojechać na test do stolicy, co zajmowało cały dzień oczywiście.
Teleturniejów jest sporo, ale jaki jest ulubiony?
MK: Przede wszystkim trudno jakiekolwiek porównywać. Z jednej strony samą przyjemnością jest gra, ale np. w Wielkiej grze cała zabawa polegała na przygotowaniach w wybranym obszarze. Ja sobie wybierałem tematy nieduże, w których była stosunkowo niewielka konkurencja – na przykład kompozytorów obcych. Wystarczało jedną książkę opanować do końca oraz przyswoić sporo muzyki, tak by ją potem rozpoznać.
Każda gra ma swoje wady i strachy. Świetnie mi się przygotowywało do Wielkiej gry, choć w tych ostatnich startach, gdy dojeżdżałem na miejsce, myślałem: „Jezu, po co mi to? Jak ja tego nie cierpię” (śmiech). W rzeczywistości nie mam takich panicznych reakcji, jak nie będę wiedział, to nie będę wiedział – nie można znać wszystkich odpowiedzi. Va banque wydawał mi się szczególnie bliski, bo można było się do niego przygotować, trenując nadgarstek do naciskania. Jeszcze, gdy prowadzącym był Kazimierz Kaczor, to wszystko mi się w tym teleturnieju udawało. Bardzo też lubiłem Miliard w rozumie, panowała tam świetna atmosfera.
Wiemy, że turnieje powstały też w kwidzyńskiej telewizji lokalnej.
AK: Pierwszym stworzonym przeze mnie była Numeriada. Gracz, który się dodzwonił, musiał odpowiedzieć na 3 pytania. Jeżeli mu się udało, podawał numer koperty, w której znajdowało się np. zaproszenie do pizzeri lub zestaw książek. Istniał też teleturniej Diagram. Opierał się na diagramie krzyżówkowym, w którym w środku wpisywało się wylosowane słowo pięcioliterowe. Było dwóch zawodników, a wygrywał ten, który utworzył najdłuższe słowo, dodając po jednej literze. Trzecim był Fuks. W grze było 5 kategorii, a każda dobra odpowiedź była nagradzana punktami. Pod fuksem kryła się niespodziewana odpowiedź, nagradzana dodatkowymi punktami. Cały ten zamysł świetnie przyjął się wówczas w Kwidzynie.
Dzisiejsze teleturnieje stawiają bardziej na emocje niż wiedzę – jakich jest pański stosunek wobec tego?
MK: Z tą wiedzą u nas jest coraz gorzej, więc może to i lepiej (śmiech). Myślę, że jest lepiej, niż było parę lat temu, bo teleturnieje zaliczyły gwałtowny zjazd. W pewnym momencie prawie ich nie było. Ostał się głównie Jeden z dziesięciu. Teraz wrócił Va banque ze starych czasów, no i jest też kilka innych programów o poważnym charakterze, w tym sensie, że można poważnie nastawiać się na walkę.
AK: Naprawdę, jeżeli ktoś chce spróbować, to namawiamy gorąco do tego – bo to jest najważniejsze, wziąć udział. Porażki mogą się zdarzyć, ale próbę warto podąć dla samego sprawdzenia siebie. To przede wszystkim przednia zabawa! Kiedyś wysłanie zgłoszenia i zakwalifikowanie się było dość trudne. Samo znalezienie informacji mogło być problemem. Dziś jest strona internetowa, wysyłamy maila i albo ostaniemy zaproszenie na casting, albo nie.
– Widz przed telewizorem widzi tylko skrawek tego, co dzieje się w studio. Jakie było najciekawsze przeżycie za kulisami?
AK: To było Najsłabsze ogniwo. Gra była podzielona na kilka rund, podczas których leciał ciąg pytań. Odpowiedzi premiowano pieniędzmi, które potem trzeba było zabukować. Po każdej rundzie zawodnicy wybierali, kto ma odpaść – tytułowe najsłabsze ogniwo. Teleturniej prowadziła Kazimiera Szczuka. Biorąc w nim udział, powtarzałem sobie „byle nie odpaść w pierwszej rundzie”. Nie odpowiedziałem na kilka pytań, a przyszedł czas głosowania. Patrzę na lewo i prawo – napisane „Adam”. Przed ogłoszeniem wyników czas na przerwę. Inni uczestnicy odwracali ode mnie wzrok – trudno, wracam do domu. Było mi szkoda tej podróży aż do Krakowa. Nagle dołącza do nas Kazimiera Szczuka i mówi: „Proszę państwa, niesłychana rzecz. Nie nagrał nam się cały program. Musimy zacząć od nowa”. Naprawdę trzeba mieć dużo szczęścia!
Panie Marku, czy częste wygrane w teleturniejach powodowały potem jakieś trudności przy ponownych zapisach?
MK: Różnie to bywało. Rzeczywiście pojawiały się takie tendencje, że nowy miał łatwiej. Czasami stwierdzano, że za dobrze mi idzie i to przestaje być ciekawe, ale to nigdy się nie przełożyło na jakiś np. zakaz gry. Czegoś takiego nie ma, bo taka zasada by się zwyczajnie nie utrzymała. Grono graczy potem zaczęło się kształtować, a telewizje stwierdzały, że niech ci, co grali, już grają dalej.
AK: Dziś organizatorzy wolą też ludzi „sprawdzonych”. Takich nie trzeba znów uczyć zasad, na co zwracać uwagę i jak się zachować. Czasem się zdarzy, że ktoś niedoświadczony się zatnie i milczy na przykład. Często oglądając teleturnieje, myślimy, że to jest tak: ktoś pstryknął, nagrywamy, wygrana, dziękuję i do widzenia. W rzeczywistości to o wiele większy proces.