Polsko-amerykański Beethoven muzyki wszelakorodzajowej
5 min read– Szacun, że przyszliście. Ja w taką pogodę bym się nie odważył! – takimi słowami swoją publiczność powitał William Malcolm na piątkowym koncercie w klubie Sfinks 700 w Sopocie. Absolwent Akademii Muzycznej w Gdańsku, sopocianin z umiłowania, „Savage” z przypadku, muzyk i artysta od pierwszego oddechu. Tak, dokładnie ten sam William, który trzy godziny później siedział ze mną w sfinksowej kuchni i w przeszywającej od zimna atmosferze opowiedział mi, co było spełnieniem jego marzeń, czego słuchał, gdy stawiał pierwsze kroki i kiedy publiczność może spodziewać się pierwszej aranżacji w wykonaniu Malcolm&Mozil.
W szczerym do bólu wywiadzie, między zwijaniem jednego a drugiego kabla – William Malcolm.
Aktywnie prowadzisz swojego facebookowego bloga i jako Billy, i jako Malcolm. Twoi fani czynnie odpowiadają na twoje posty, propozycje, pytania, jednakże tylko niewielu z nich wie, skąd tak naprawdę wziął się Malcolm. Może przybliżymy im pokrótce twoją historię. Nie od X-Factora, lecz troszkę dalej. Najlepiej od urodzenia.
Malcolm to moje nazwisko. William to imię. Nawet mogę zdradzić, że na drugie mam Aleksander. Więc może stąd ten Malcolm? A tak na poważnie. Urodziłem się w Wielkiej Brytanii. Stamtąd na rok przyjechałem do Polski. Tutaj nauczyłem się mojego pierwszego słowa, oglądając wieczorynkę. To były Smerfy. Tak, Smerfy, ale przejdźmy dalej. Następnie na siedem lat wyjechałem do Stanów Zjednoczonych. Jednakże już w 1994 r. znów wróciłem do Polski, w której jak widać zakorzeniłem się na stałe.
Czy muzyka towarzyszyła ci od samego początku? W X-Factorze po odśpiewaniu „Light my fire” The Doorsów, powiedziałeś, że to ulubiona piosenka twojej mamy. Oznacza to, iż od dziecka wychowywałeś się przy rock n’rollowych dźwiękach?
Oczywiście! Muzyka towarzyszyła mi od początków mojego życia. Już za dzieciaka wiedziałem, kim chcę być, a rodzice, otaczając mnie w domu różnorakimi rodzajami muzyki, od jazzu przez muzykę klasyczną, a skończywszy na szeroko pojętej muzyce rozrywkowej, stopniowo rozbudowywali mój warsztat i tym samym otwartość i tolerancję wobec wszelakich gatunków muzycznych.
Dobrze, a skąd pomysł na twój pseudonim? Billy „Dzikus” (Billy Savage) to określenie twojej tożsamości, czy zupełny przypadek w doborze słów?
Billy to skrót od mojego imienia, więc to samo się tłumaczy. Co do drugiej części mojego pseudonimu, czyli „Savage”. Kiedyś żartowaliśmy ze znajomymi, gdzieś między słowami padł ten zwrot, a że akurat stałem obok, przykleił się do mnie i tak zostało. Jednakże jest to pseudonim przeznaczony bardziej do projektów związanych z muzyką elektroniczną. Jako solista używam mojego imienia i nazwiska – just Malcolm. William Malcolm.
Przejdźmy teraz do bodajże najważniejszej kwestii, czyli milowego kroku w twojej karierze, a zatem płyty. Gdybyś mógł ją określić jednym słowem, jaki byłby to wyraz?
A mogę dwoma? Jest to po prostu spełnienie marzeń. Spełnienie moich marzeń. To są w sumie trzy słowa. Dobra, to mogę trzema?
Jasne. A dlaczego uważasz, że te słowa najlepiej opisują twoją płytę?
Ponieważ materiał znajdujący się na niej jest i bardzo nowy, i bardzo stary. Wiele kawałków to utwory, które dojrzewały z czasem. Ponadto jest to też suma pewnych pomysłów, które nareszcie zrealizowałem.
Czyli okres tworzenia płyty kojarzy ci się przyjemnie i dzięki temu jesteś zmobilizowany do dalszej pracy, czy wręcz przeciwnie – wyczerpany po muzycznej harówce, chcesz teraz wziąć urlop od śpiewania?
Tak naprawdę wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, na czym polega tworzenie płyty. Samo zbieranie materiału nie wygląda tak, że przez cztery godzinny dziennie siedzę i piszę. Czasami jest wena, czasami zwyczajnie jej nie ma. Dzięki temu na mojej płycie znajdują się kawałki, których początki sięgają pięć, sześć lat wstecz, ale także utwory bardzo młode, stworzone na ostatniej linii produkcyjnej. I to właśnie tej linii produkcyjnej, tej wewnętrznej strony mojej pracy ludzie nie widzą. Moja płyta trwa około pięćdziesięciu minut, natomiast w przeliczeniu na czas studyjny to jest dwieście pięćdziesiąt godzin pracy. Jednakże mimo ogromnej liczby godzin, jakie poświęciłem na ten krążek, prace w studiu wspominam bardzo dobrze i nie mam zamiaru wziąć ani minuty urlopu.
Dziś przed koncertem odbył się premierowy pokaz pierwszego teledysku do utworu „Graveyard Love Song”. Jak oceniasz reakcje publiczności?
Nie rzucali jajkami, nawet klaskali, więc chyba dobrze, prawda?
Prawda, prawda! Dobrze, że poruszyliśmy temat publiczności. Wielu ze zgromadzonych dzisiaj ludzi, znalazła się tutaj tylko dlatego, że kojarzą cię z X-Factora. Uważasz, że przygoda z tym programem napędziła rozwój twojej kariery, czy wręcz przeciwnie – męczy cię fakt, iż jesteś kojarzony z tą fabryką talentów?
Nie męczy mnie fakt, że jestem kojarzony z X-Factorem. Prawda jest taka, że większość ludzi tylko z tym jest w stanie połączyć moją osobę. Tak jest i tak zapewne będzie jeszcze przez długi czas. Mimo wszystko cieszę się, że miałem szansę, by pracować tam z tymi ludźmi. Dostałem swoistą szansę na wybicie się i chyba do tej pory udaje mi się z niej skorzystać.
A Czesław Mozil, opiekun twojej X-Factorowej grupy i zarazem wielkie wsparcie twojego talentu – czy nadal utrzymujecie kontakt?
X-Factor jest już zamkniętym rozdziałem w moim życiu, jednak z Czesławem nadal jestem w kontakcie. Jeśli gra gdzieś w okolicy to wpadam na jego koncert, coś razem napiszemy.
Czyli publiczność w przyszłości może liczyć, że usłyszy ten duet w jakiejś wspólnej aranżacji?
Bardzo bym chciał. Na razie to nic pewnego, nie ma żadnych konkretów, niemniej jednak, czas pokaże.
Teraz pytanie stuprocentowej sopocianki. Czemu jako miejsce zamieszkania wybrałeś akurat Sopot? Dla artystycznego rozwoju nie lepsza byłaby Warszawa?
Zacznijmy od tego, że kocham Sopot. Mieszkam tu od osiemnastu lat i nie wyobrażam sobie innego miejsca do życia. Uwielbiam tę świadomość, że gdzieś niedaleko mnie jest to wspaniałe morze, że nie muszę dusić się w ciasnym mieście otoczony zewsząd wysokimi wieżowcami. Tutaj mam czystość umysłu. Po prostu żyję.
Czy jako artysta, który zaczynał swoja muzyczną podróż kompletnie od zera, masz jakieś rady dla młodych pucybutów w tej dziedzinie?
Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć, a poza tym marzyć i dążyć do celu. To wystarczy.
Za siedemnaście dni nowy rok. Czego będziesz sobie życzył, jakie postawisz sobie cele na te kolejne 365 dni?
Na pewno będę dużo grał. Chcę w pełni rozwinąć mój solowy projekt, dopiąć go na ostatni guzik. Ponadto, gdzieś na koniec roku planuje wydać epkę, czyli minialbum z czteroma, góra pięcioma utworami. Oprócz tego mam w zanadrzu jeszcze dwa projekty, jednakże na razie nie mogę nic na ich temat powiedzieć.
I bardzo dobrze! Niewypowiedziane marzenia częściej się spełniają.