Celebracja życia — recenzja „Na Rauszu”
3 min readCzterech niezadowolonych mężczyzn w średnim wieku i eksperyment alkoholowy, czyli „Na Rauszu” w reżyserii Thomasa Vinterberga. Zdobywca Oscara za Najlepszy Film Nieanglojęzyczny to bezpretensjonalna celebracja prozy życia.
Siła tkwi w prostocie
Historia czterech nieusatysfakcjonowanych życiem nauczycieli, którzy sprawdzają czy regularne spożywanie alkoholu wpłynie pozytywnie na ich kompetencje społeczne, dogłębnie porusza swoją przyziemnością. Czyni to przez odwołanie się do sytuacji i stanów, z którymi nie sposób się nie utożsamić lub przynajmniej zrozumieć — wypalenia zawodowego, poczucia niedosytu i chęci wyciągnięcia z życia czegoś więcej. Film w odróżnieniu od wielu przedstawicieli gatunku nie sięga po tani melodramatyzm — jest niezwykle bezpretensjonalny i przez większość czasu zaskakująco spokojny. Nie sili się na szokowanie widza upadkiem bohaterów, nie sięga po prostolinijne moralizatorstwo. Film nie byłby tak poruszający, gdyby nie zdolność reżysera do kreowania opowieści z wrażliwością. Thomas Vinterberg postawił na operowanie subtelnymi emocjami — smutkiem, rozczarowaniem i nadzieją. Robi to tak sprawnie, że seans przeszywa widza na wskroś i pozostawia ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem.
Subtelność kreacji aktorskich
Gra aktorska w „Na Rauszu” stoi na najwyższym poziomie. Na czoło wysuwa się doskonały Mads Mikkelsen, który za pomocą mimiki jest w stanie wyrazić najsubtelniejsze emocje i myśli — w wielu scenach kwestia mówiona jest niepotrzebna — patrzymy na aktora i rozumiemy wszystko. Każdy z odtwórców głównych ról (poza Mikkelsenem — Thomas Bo Larsen, Lars Lanthe i Magnus Millang) wykreował bohatera, którego historię śledzimy z sympatią i współczuciem. Nie było to łatwe zadanie, ponieważ (poza Martinem) tak naprawdę nie dowiadujemy się o bohaterach zbyt wiele. Część osób może uznać to za wadę, ale mi zdecydowanie wystarczało skupienie się na postaci Mikkelsena.
Biorąc pod uwagę istotny element filmu, którym jest spożywanie alkoholu, koniecznie muszę zaznaczyć, że wszyscy aktorzy doskonale poradzili sobie z wyzwaniem, jakim było zagranie człowieka pijanego. Warta wspomnienia jest również Maria Bonnevie, grająca Anikę, żonę Martina. Występuje w niewielkiej, lecz bardzo dobrej roli, opartej o subtelne środki wyrazu.
Radość życia
Reżyser filmu, Thomas Vinterberg, podczas przemowy na Oscarach powiedział, że chciał stworzyć film, którego tematem byłaby celebracja życia. Cel zdecydowanie został osiągnięty. Bohaterowie, wlewając w siebie kolejne porcje alkoholu, odzyskują radość i pewność siebie, osiągają sukcesy zawodowe, odbudowują relacje z bliskimi, tańczą, śpiewają, przytulają się — żyją pełnią życia. To w tych małych scenach kryje się istota tego, o czym mówił Vinterberg. Śledząc losy bohaterów, którzy odżywają, zaczynamy doceniać niewielkie i pozornie nic nieznaczące momenty, składające się na codzienność. Doceniamy je jeszcze bardziej, gdy eksperyment alkoholowy zaczyna destabilizować sytuację postaci.
Finał filmu jest jedną z jego największych zalet. Scena końcowa idealnie podsumowuje drogę przebytą przez czwórkę nauczycieli — jest słodko-gorzka, kipi radością oraz ulgą. Dawno nie czułam takiej satysfakcji po seansie. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, czym jest antyczne uczucie katharsis, nie pozostaje wam nic innego, jak udać się do kina na „Na Rauszu” i się dowiedzieć.
O filmie pisaliśmy na łamach CDN już wcześniej. Zapraszam do zapoznania się z recenzją Weroniki Jelec.