Poczuj smak historii
6 min readNa kartach zakurzonych ksiąg i kronik znajdziesz maczkiem zapisane daty. Wyryte przyczyny i skutki bitew, których nie raz uczyłeś się w pocie czoła. Zobaczysz mapy i ryciny, ale nie poczujesz atmosfery rodem z pola bitwy. Nie sprawdzisz ostrza szabli, nie dotkniesz hełmu oficera.
Dzieli ich 300 lat, broń i zainteresowania. Nie znają się i pewnie nawet nie wiedzą, że jest coś co ich łączy – to historia, którą chcą dzielić się z innymi. Maciek i Krzysiek opowiedzieli nam jak „wpadli w sidła” grup rekonstrukcyjnych. Dowiecie się, dlaczego Maciek wybrał Waffen SS oraz jak Krzysiek i trzech Kozaków założyli Pułk.
„Ktoś musi walczyć z sowietami”
Minęło półtora roku odkąd Maciej Gruba po raz pierwszy założył mundur SS. Znajomi się dziwią, dlaczego spośród tylu grup rekonstrukcyjnych wybrał właśnie „Die Freiwillingen”. Kiedy dziennikarze pytają „Jak się czujesz w tym mundurze?” on ze stoickim spokojem odpowiada – Świetnie, jest bardzo wygodny, bo dobrze skrojony.
Maciek od kilku lat chciał dołączyć do grupy rekonstrukcyjnej. Był pewien jednego: musi być związana z wojskami z czasów II wojny światowej. Ale zanim tam trafił, szukał ekipy grającej w ASG (Air Soft Gun). Wtedy przypadkowo poznał członków „Die Freiwillingen”.
Stowarzyszenie działa w Gdańsku już od czterech lat. Grupę tworzy ok. 20 osób z całego Pomorza. Przede wszystkim odtwarzają bitwy i wydarzenia z życia formacji ochotniczych walczących w ramach Waffen SS w latach 1944-1945. Jak sami podkreślają, w żaden sposób nie propagują ideologii totalitarnej. – Chcemy pokazać jakimi motywami kierowali się ci żołnierze. Często słyszę jak ludzi mówią, że nasza grupa rekonstrukcyjna nie jest potrzebna. Ale jak wtedy chcą pokazać dzieje walczących podczas II wojny światowej? Nawet teraz podczas rekonstrukcji ktoś musi walczyć z sowietami – opowiada Maciek.
„Nie założę worka z napisem SS”
W przygotowania do każdej bitwy wkładają dużo pracy i środków finansowych. Zanim ktoś zostanie członkiem oddziału musi przez rok poznać historię, broń i taktykę walk Waffen SS. Do tego jest też egzamin sprawnościowy. Odstraszać mogą koszty wyposażenia. Członkowie grupy powołali nawet komisję, która analizuje zdjęcia archiwalne i decyduje np. jaki odcień mają mieć mundury. – Chodzi o to, żeby w każdym detalu oddawać prawdę historyczną. Przecież nie mogę biegać w worku z napisem SS. Ja za swój mundur i podstawowe wyposażenie zapłaciłem ok. 15 tys. zł. A wciąż jest on niekompletny – tłumaczy. Każdy z członków może też wybrać sobie jakąś specjalizację i w tym kierunku kompletować sprzęt np. jako sanitariusz.
Nie mają za dużo czasu na spotkania, bo trudno wszystkich zebrać w jednym miejscu, ale raz w roku wyjeżdżają na „manewry” do Belgii. Wtedy odtwarzają jak wyglądało życie żołnierzy w okopach. Raz w miesiącu organizują też swój własny obóz. Wówczas ćwiczą komendy i dialogi po niemiecku oraz doskonalą musztrę.
Jak opowiada Maciek, przede wszystkim są grupą pasjonatów historii i dobrą paczką znajomych. Na co dzień każdy z nich ma swoje zajęcia i jakoś realizuje się zawodowo. Kiedy się spotykają mogą podyskutować o historii, wymienić się uwagami. – Dla nas to jest nie tylko zabawa. Dzielimy się swoją wiedzą z innymi poprzez działalność w grupie rekonstrukcyjnej. Pokazujemy wydarzenia, które miały miejsce 60-70 lat temu – twierdzi Maciek.
Chociaż wspomina też sytuację, gdy w ubiegłym roku pojechali do Finlandii i w sieci pojawiło się ich zdjęcie z weteranem SS. Wtedy zarzucono im, że pasja przeradza się w fascynację ideologią nazistowską – Gdyby ktoś chodził w mundurze SS poza czasem rekonstrukcji to byłoby to nienormalne. Dla mnie liczy się to, że dzięki grupie mogę lepiej poznawać historię II wojny światowej i dzielić się nią z innymi.
Półtora roku temu Maciek przymierzał się do kupna munduru SS. Ani wtedy, ani teraz nie obchodziło go czy jest to kontrowersyjne czy nie. Przez ten czas dużo się zmieniło, ale historia wciąż jest dla niego ważna.
„Zamiast kupować sami szyjemy”
Jeszcze sześć lat temu Krzysztof Zdunkowski studiował informatykę i nie lubił wkuwania dat na lekcji historii. Wtedy na treningach z akrobatyki poznał kolegę. Ten zaprosił go na spotkanie gdańskiej grupy kaskadersko-historycznej – Chodź! Zobaczysz, że będzie fajnie – zachęcał kumpel. Miał rację.
I chociaż współpraca z grupą nie trwała długo, bo tylko 2 lata, to dała początek wielkiej pasji 15 Kozaków, którzy chcieli walczyć pod wspólnym sztandarem, a raczej szablą. Tak w Wejherowie powstał Pułk Czarnieckiego, którym od trzech lat niezmiennie dowodzi Krzysztof. Dziś są już stowarzyszeniem.
Kiedy zaczynali, było ich zaledwie czworo. Wspólnie postanowili reprezentować Kozaków zaporoskich, a ich domeną stały się bitwy XVII i XVIII w. Zresztą jak sami twierdzą „te są bardziej okazałe”. Początkowo trenowali na polanie koło rzeki Redy, w pobliżu Piaśnicy. – To dosyć kosztowne hobby. Kiedy potrzebowaliśmy namiotu rekonstrukcyjnego, zamiast go kupić, spotykaliśmy się w wolnych chwilach i razem go szyliśmy! – wspomina Krzysztof. Czasami można ich spotkać jak przechadzają się po wejherowskim rynku. Już z daleka widać żupany, czapy z futrem, szarawary (szerokie spodnie, przyp.red.), białą koszulę, czerwony pas, buty oficerki i szable. Stroje kompletowali w miarę możliwości. – Przy odrobinie szczęścia materiały można bardzo tanio kupić w lumpeksie, a potem samodzielnie uczyć kostium – dodaje.
„Załapiesz bakcyla to zostajesz”
Działalność w Pułku to coś więcej niż cotygodniowe treningi na materacach i przygotowywanie elementów strojów oraz rekwizytów. To przede wszystkim udział w imprezach wyjazdowych zarówno w kraju, jak i za granicą (Węgry, Ukraina, Czechy). Tych oczywiście nie brakuje, ale w większości przypadków uczestnicy opłacają je z własnej kieszeni. Spełnianie marzeń ma swą cenę. Bardzo dbają o każdy szczegół pokazu. Dokładnie sprawdzają źródła historyczne, a wszystko po to, by jak najlepiej oddać ducha swej epoki. – Czasem ktoś przychodzi na spotkania, ale mówi, że nie chce brać udziału w imprezach wyjazdowych. Raz zmusiliśmy jednego kolegę (śmiech). Teraz nie opuszcza, żadnego wyjazdu. Jak załapiesz bakcyla to już zostaniesz! – opowiada z rozbawieniem dowódca.
Pod szablą Czarnieckiego jest miejsce dla każdego bez względu na wykształcenie, wiek czy styl życia. Ważne, żeby członkowie grupy czuli, że stanowią całość. Ich doświadczenia, marzenia i plany są jak sukno, które dobrze skrojone będzie służyć innym przez lata. Komu? Nam wszystkim, bo Kozacy za każdym razem pokazują kawałek historii, którą nie tylko lepiej poznajemy, ale często i wręcz smakujemy – W naszych obozowiskach przygotowujemy także jedzenie. Specjalizujemy się w kuchni polowej, typowo wojskowej. Raczej unikamy dworskich potraw – tłumaczy Krzysztof.
Wejherowskie bractwo cały czas się rozwija, nie tylko dzięki wspólnej pracy, ale i zaangażowaniu, bez którego by nie przetrwali. – Dla mnie to przede wszystkim dobra zabawa i wielka pasja, która dostarcza mi energii i zmusza do ciągłej pracy nad sobą. Dzięki temu nauczyłem się np. szycia, obróbki metalu i władania szablą – dodaje.
Mija sześć lat odkąd Krzysztof podniósł rękawicę rzuconą mu przez historię. To, czego tak nie lubił, przekuł w swoje małe zwycięstwo i wraz z kompanami z pola bitwy częstuje kawałkiem historii. Dużo smaczniejszej niż ta w podręcznikach.
Zdjęcia pochodzą z prywatnych zbiorów Macieja Gruby i Krzysztofa Zdunkowskiego.