Na muzycznym haju
6 min readKosmici są na Ziemi. Grają muzykę, udzielają wywiadów i mają wiernych fanów. Mowa o MGMT, nietuzinkowym zespole z Nowego Jorku. Na koncie kapeli znajdują się trzy płyty, koncerty podczas największych festiwali oraz wiele ciekawych historii. Dlaczego są kosmitami? Już niedługo Polacy przekonają się o tym na własnej skórze. 3 lipca MGMT wystąpią na Open’er Festival w Gdyni.
Duet żartownisiów
Początki kapeli sięgają 2001 roku, kiedy Andrew Vanwyngarden (wokal, gitara) i Benjamin Goldwasser (klawisze, wokal) spotkali się na Uniwersytecie Wesleyan. Obaj studiowali muzykę. Nie poznali się jednak na zajęciach, a w uczelnianym bufecie. Było to spotkanie przypadkowe. Szybko jednak okazało się, że chłopaki mają ze sobą wiele wspólnego. Kochali dźwięki, których nikt inny nie rozumiał, przepadali za grzybkami halucynogennymi.
Na początku wymieniali się muzycznymi inspiracjami, aż w końcu zaczęli szukać własnego brzmienia. Tak narodził się projekt The Managment. Po kilku latach odkryto, że istnieje już zespół o tej nazwie. Chłopaki przemianowali band na MGMT.
Początkowo muzyka duetu była swego rodzaju parodią tego, co działo się z rynkiem muzycznym na początku XXI wieku. MGMT żartowali z popowych artystów, którzy osiągali szczyty list przebojów. Utwory studenckiego duetu obfitowały w elektronikę, tworzone były głównie na komputerach. Piosenki powstawały często spontanicznie, na rzecz występów. Andrew i Ben nie myśleli o sukcesie – „Żartowaliśmy sobie wtedy, że mamy wszystko pod kontrolą i jesteśmy wielkimi gwiazdami pop, podczas gdy tak naprawdę to robiliśmy muzykę w małym, ciasnym pokoiku w Connecticut. Do tej pory mnie dziwi, że przerodziło się to w coś większego” – przyznał kiedyś Andrew.
Spektakularne (nie)proroctwo
Sukces przyszedł mimo braku jego przewidywania. W 2005 roku studencka wytwórnia Cantora Records wypuściła pierwsze oficjalne wydawnictwo zespołu: „Time To Pretend EP”. Znalazło się na nim sześć utworów. Były to m.in. „Kids” i „Time To Pretend”, które później błyszczały na debiutanckim longplayu zespołu – „Oracular Spectacural”. Ukazał się on w 2007 roku. Krążek odniósł ogromny sukces i zajął pierwsze miejsce na liście Billboardu. MGMT osiągnęli to, z czego żartowali na początku.
Debiut „Oracular Spectacural” to nie tylko elektroniczne brzmienia. W utworach dominuje piszczący głos Andrew, nieprzewidywalne poczynania Bena na keyboardzie i, czasem dziwne, gitarowe dźwięki. Jednak piosenki jak „Pieces Of What”, czy „Youth” zeszły na drugi plan, a zespół zaczęto kojarzyć głównie z imprezowymi kawałkami.
Na taki obrót sprawy nie zgodzili się oderwani od rzeczywistości członkowie kapeli. Jeszcze do niedawna „Kids” traktowano „po macoszemu”. Na koncertach muzyka grana była z playbacku, a chłopaki biegali po scenie, dośpiewując słowa.
Gratulacje MGMT
Po sukcesie „Oracular Spectacural” skład zespołu powiększył się o trzech muzyków, którzy dotychczas grywali z Benem i Andrew podczas koncertów. Matthew Asti (bas), James Richardson (gitara) i Will Berman (perkusja) okazali się co najmniej tak zwariowani jak założyciele zespołu. Kolejne albumy nie pozostawiły wątpliwości, że MGMT to zespół daleki od komercyjnych pociągów. Wydany w 2010 roku „Congratulations” był pewnego rodzaju sprawdzianem wierności fanów zespołu. Nie znalazły się na nim piosenki stricte elektroniczne, z którymi wielu identyfikowało zespół. Muzycy przyznali, że twórczymi inspiracjami były narkotyki i… Bóg.
Na płycie znalazła się m.in. dwunastominutowa piosenka „Siberian Breakes”. Zawiera ona aż siedem krótszych utworów. Teksty często nawiązywały do zjawiska, którego nagle doświadczyli, czyli sławy oraz do niechęci „sprzedania się”.
Trzecia, imienna płyta na półki sklepowe trafiła niedawno, bo we wrześniu ubiegłego roku. Sami członkowie mówią, że nagrane na nią piosenki są – „dla wszystkich, którzy czują się w codziennym życiu jak kosmici”. Chłopacy nie rzucili słów na wiatr. Faktycznie takie wrażenie ma się podczas słuchania krążka. Dobrymi przykładami są utwory „Alien Days”, czy „Plenty of Girls in the Sea”. Album „MGMT” to powrót do elektroniki, ale w nieco innym wydaniu. To dużo „plumkania”, wybuchów i hipnotyzujących dźwięków. Mimo wszystko ostatnie wydawnictwo sprawia wrażenie najbardziej zdecydowanego. Zespół wie, czego chce. Nawet jeśli utwory są zabawne lub dziwne nie wyklucza to ich powagi. Wraz z muzyczną dojrzałością i trzecią płytą w zespole pojawił się kolejny gitarzysta, Hank Sullivant.
Co jedzą kosmici?
Od początku istnienia kapeli twórczość obfitowała w niebanalne dźwięki, teksty i… teledyski. Te ostatnie zasługują na szczególną uwagę. Klipy MGMT są pomysłowe, zaskakujące, a czasem wręcz niepokojące. Teledysk do piosenki „Destrokk” z pierwszej epki zespołu przestawia Andrew i Bena przebranych za różne używki. Kilka z nich to alkohol, marihuana czy kokaina. Widać, że nagranie jest amatorskie, ale nie można odmówić autorom pomysłowości.
Przy okazji kolejnych płyt było równie dziwnie, ale coraz bardziej profesjonalnie. Motyw narkotyków plus oldschoolowe stroje przewijają się się także w teledyskach do pierwszej płyty. Członkowie zespołu praktycznie zawsze zachowują się na nich niedorzecznie i biorą udział w dziwnych imprezach.
Obrazy do singli z „Congratulations” przedstawiają liderów zespołu spacerujących po pustyni z rozpadającym się stworem. Szalony zjazd rodzinny, podczas którego z gardła Bena wychodzi węgorz. Ile w tym sensu? Trzeba wczuć się w MGMT, aby zrozumieć.
Jeśli ktoś zastanawiał się kiedyś co jedzą kosmici, odpowiedzi może szukać w klipie do „Alien Days” z ostatniej płyty amerykańskiej ferajny. Czy jednak znajdzie ostateczne rozwiązanie, zależy od wyobraźni.
Gumowy pająk
MGMT swoją odmienność od pozostałych kapel przejawiają na wiele sposobów. Przebierają się za postacie ze Scooby-Doo, zarzucają na plecy świecące peleryny. Ich występy to specyficzny klimat, urozmaicany niespodziankami. Gdy podczas koncertu na festiwalu Open Of Surfing w 2010 roku na scenie pojawił się biustonosz, James stwierdził, że publiczność nie jest odpowiednio szalona. Krzyknął –Dajcie mi lewego buta! Po chwili w powietrzu widoczne były klapki i trampki. Muzycy próbowali wytłumaczyć, że na scenie mają już wystarczającą liczbę obuwia, ale fani okazali się bardzo hojni.
Ciekawie bywało także przy odbieraniu wyróżnień. W 2009 roku, podczas gali NME Awards, MGMT otrzymali nagrodę dla nowego zespołu. Okazało się, że Andrew przygotował ujmująca przemowę – „Dzięki bardzo. Mam tu przemowę. Ooo to gumowy pająk!”. Wyjął zabawkę z kieszeni i dodał entuzjastycznie: „Heyy! Fuck ya!”.
Specyficzne zachowania zdarzają się chłopakom także w trakcie wywiadów. Gdy udzielają ich całym zespołem potrafią owijać wzajemnie nogi, trzymać się za ramiona. Widać, że są drużyną. Każdy z nich jest nieco inny, ale świetnie się dogadują. Można dostrzec to i w muzyce i we wszystkim co, dzieje się dookoła niej.
W zapowiedzi ostatniego albumu, wydanej w postaci około sześciominutowego filmu są kosmici, robaki i opos. Mimo że muzycy mają już po ponad trzydzieści lat, to wciąż drzemią w nich pokłady niezwykłych pomysłów.
Try to stay psychodelic…
to zdanie padło podczas jednego z koncertów. Psychodela to dobre określenie twórczości MGMT. Teraz, gdy zespół dokonał swego rodzaju „introspekcji” i wydoroślał, akurat ta część pozostał niezmienna.
Przed wydaniem „Congratulations” zespół zagrał w Polsce podczas Orange Warsaw Festival. Teraz, po pięciu latach wraca nad Wisłę. Czego można oczekiwać od ich występu 3 lipca na Open’er Festival? Wszystkiego. Z MGMT nigdy nic nie wiadomo.