Historie moich kobiet #4
3 min readKiedy byłam mała, jeździłam z rodzicami na wieś mniejszą jeszcze od tej, w której mieszkałam. Na kompletne odludzie. Był tam sad, mały domek z tajemniczym strychem, a niedaleko w lesie, za pagórkiem, płynął wąski strumyk. Biegaliśmy tamtędy z rodzeństwem, zawsze wracaliśmy z nogami pokrytymi bąblami od pokrzyw i mówiono nam wtedy, że to na zdrowie. Był to dom pewnego starszego państwa.
Ona miała siwe, długie włosy i błękitne oczy o spojrzeniu głębokim jak studnia. Zawsze była pogodna, mówiła cichym, melodyjnym głosem i za każdym posyłała ten sam ciepły uśmiech, widząc nas w drzwiach. On natomiast włosów miał niewiele. Odkąd pamiętam mówił o tym, że potrzebny mu aparat słuchowy i nigdy go nie kupował. Mimo to zawsze znał najświeższe informacje i lubił prowadzić burzliwe dyskusje na polityczne tematy.
Sad był wiśniowy. Co roku ona zbierała owoce w małe koszyki i raz na kilka dni jeździła autobusem z tymi koszykami na targ. Potem wracała i znowu je zbierała, a on w tym czasie pewnie aktualizował swoją wiedzę o świecie. Była bardzo pracowita, nikt nigdy nie widział jej siedzącej bezczynnie. Zajmowała się domem i ogrodem, swoim niedosłyszącym mężem i synem. Cierpiał na zaniki pamięci krótkotrwałej. Nikt właściwie nie wie dlaczego, ale w którymś momencie życia przestał kodować informacje na temat tego, co robi w danej chwili i wymagał niemalże ciągłej opieki.
Czasem, kiedy przysiadała z nami przy obiedzie, opowiadała o swoim dawnym życiu. O swoich rodzicach zawsze mówiła „mamusia i tatuś”. Mówiła też o byciu nauczycielką w zapomnianym, obcym zakątku kraju, do którego zmuszona była wyjechać; o trudzie życia w biedzie; o nauczaniu za czasów komunizmu, śmierci mojego dziadka, a jej brata, umiejętności wiązania końca z końcem. Nikt jednak nie słyszał nigdy, żeby narzekała. Wszyscy, którzy ją znaliśmy, byliśmy przekonani, że jest najlepszą osobą chodzącą po tej ziemi.
Pewnego dnia zadzwonił telefon i oznajmiono nam, że jej córka ma raka. Guza w mózgu. Bardzo długo chorowała i miała wiele operacji, po których w końcu straciła część świadomości i któregoś razu w szpitalu już nie poznała swojej matki. Niedługo później zmarła.
Podejrzewam, że istnieje limit nieszczęść, pracy i bólu, które mogą przypaść na jedną osobę. W pewnym momencie, nieważne, ile się miało sił i chęci, mówi się „dość”. Albo organizm mówi to za człowieka. Zeszłej jesieni stało się tak w jej przypadku.
Całe jej życie było niespokojne, ale nie śmierć. Ona z ulgą powiedziała: „jestem na nią od dawna gotowa”.
Dobrze byłoby nauczyć się doceniać cudzą pracę, dopóki możemy i dostrzegać całe dobro, jakie ta praca niesie. Możemy interpretować te historie jak chcemy, możemy się wzruszyć albo denerwować, może to nie mieć na nas wpływu wcale. Staram się jednak pielęgnować pewne wspomnienia i zachęcam do uważności. Może, gdybyśmy faktycznie byli uważni, świat stałby się bardziej wartościowy. Taki, w którym żyć mimo wszystko chcemy.