„Dobrze mi się myśli literaturą” – wywiad z prof. Magdaleną Horodecką

prof. Magdalena Horodecka

Profesor Magdalena Horodecka, nauczyciel akademicki w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego. Jest autorką wielu publikacji naukowych, w tym książek „Zbieranie głosów. Sztuka opowiadania Ryszarda Kapuścińskiego” i „Pośrednicy. Reportaż literacki wobec Innego”. Zainteresowania naukowe pani profesor koncentrują się na teorii literatury, antropologii literackiej, a nade wszystko – literaturze niefikcjonalnej. 

Od zawsze wiedziała Pani, czym chce się zajmować w przyszłości? Czy przyszło to z czasem?

Nie, nie od razu, choć dość wcześnie pojawiły się znaki na niebie i ziemi, że mogę być belfrem i to w obszarze humanistyki. Po pierwsze – w rodzinie mego taty było wielu nauczycieli, więc w genach coś mi na pewno przekazali. Po drugie – w dzieciństwie bardzo dużo mi czytano, a potem sama czytałam całymi dniami, przeplatając to moimi ukochanymi lekcjami tańca i mniej ukochanymi, ale bardzo pożytecznymi – lekcjami fortepianu. Byłam późnym dzieckiem mego ojca, więc w dużym stopniu ukształtowały mnie rozmowy z nim, wspólne spacery, wyprawy na działkę. Tato był wspaniałym gawędziarzem no i świadkiem historii, której kadry sięgały czasów przedwojennych. Może dlatego bardzo przemawia do mnie określenie profesora Stanisława Rośka – humanista to człowiek dialogu. Miałam bardzo dialogiczne dzieciństwo. Od strony Mamy – rodzina ma kresowe korzenie. Wizyty u dziadków wspominam do dziś, mając w pamięci audialnej brzmienie ich pięknego języka – polszczyzny śpiewnej, z naleciałościami leksyki rosyjskiej i białoruskiej. „Oj, dzietka, dzietka” – mawiała moja babcia. Takie ślady językowej polifonii także kształtują polonistyczne zainteresowania. No i do dziś mam sentyment do Kresowiaków, jak tylko ich usłyszę na przystanku autobusowym, od razu staram się na chwilę zagadać, by sprawić samej sobie przyjemność posłuchania polszczyzny moich dziadków, którzy już odeszli. Byłoby wspaniale nagrać ten ton, utrwalić antropologię tej melodii językowej, która za chwilę przeminie na zawsze. Podobną pasję słuchania osób starszych znajduję u Angeliki Kuźniak, np. w jej książce Soroczka.

A wracając do początków polonistycznej ścieżki życiowej – pamiętam też, że z prawdziwie dziewczyńskim uwielbieniem wpatrywałam się w moje wspaniałe polonistki. Patrząc na nie, często zadawałam sobie pytanie – czy dałabym radę oddać swój czas i serce uczeniu literatury? W tym pytaniu był też lęk, bo nie jest to łatwa i powszechnie doceniania ścieżka zawodowa. Mama, która zawsze bardzo we mnie wierzyła i oddałaby mi cały świat, gdyby to tylko było możliwe – chciała, bym była lekarzem lub muzykiem. Tato dawał mi bezwarunkową afirmację oraz pełną wolność. Koniec końców – jak to nastolatka – zrobiłam to, co chciałam. Długo się wahałam i czekałam na jakiś znak – czy na pewno? A że znak się pojawił – pomyślałam, że polonistyka to moje miejsce i życiowe zadanie. Ale – by nie było zbyt sielankowo – po drugim roku studiów miałam kryzys. Trudno mi do końca określić, skąd się wziął. Podobało mi się na zajęciach, lubiłam historię literatury, jeszcze bardziej – teorię. Moi koledzy czasem mówili – „ale ty się potrafisz kłócić z wykładowcami!”, a ja nie słyszałam w tym ironii, bo wydawało mi się, że ja po prostu z nimi dyskutuję. Mimo wszystko czegoś mi brakowało. Z czasem doszłam do obrazoburczego wniosku, że polonistyka nie do końca zaspokajała moją ciekawość szerszych kontekstów wiedzy o człowieku. Zaczęłam więc studiować socjologię i to się okazało znakomite połączenie.

Do dziś powtarzam studentom, że dobrze rozumiem ból i trud poszukiwania swojej tożsamości zawodowej. Szczęściem jest ją odnaleźć, ale iluzją wierzyć, że stanie się to szybko, od razu, po kilku dniach czy miesiącach. Czasem poszukiwania trwają naprawdę długo, czasem poddajemy się za szybko, czasem – co chyba najbardziej bolesne – okoliczności życiowe nie pozwalają nam w pełni realizować się na wymarzonych studiach czy ścieżce zawodowej z nimi związanej.

Co daje Pani największą radość i spełnienie w swojej pracy?

To nie jest łatwe pytanie, bo radości jest w tej pracy bardzo wiele. I wbrew pozorom, nie są to – jak sądzą niektórzy – długie wakacje, bo latem najpierw są obrony, a potem pracuje się naukowo. Ale co lubię? Po pierwsze młodzi ludzie są dla mnie źródłem inspiracji, uczę się wiele, słuchając ich, śledząc sposób, w jaki patrzą na świat i myślą o nim. Wciąż na nowo zaskakuje mnie, że – pomimo coraz większej różnicy pokoleń – łączy nas chęć rozmawiania o literaturze. Czasem mam wrażenie, że tworzymy klub szaleńców, którzy – pod prąd dominującym nurtom, wybierają model życia określany przez Ryszarda Koziołka frazą „dobrze się myśli literaturą”. Mnie się właśnie dobrze myśli literaturą i to w dobrym towarzystwie. Takimi towarzyszami są dla mnie koleżanki i koledzy w instytucie oraz studenci.

Lubię też patrzeć na rozwój. Czasem mam szczęście prowadzić zajęcia na pierwszym, drugim i trzecim roku, zdarza się, że potem te same osoby piszą u mnie prace licencjackie, obecnie jestem także promotorem magisteriów. Pamiętam, jak ci świeżo upieczeni maturzyści uczyli się stawiać pierwsze kroki w humanistyce akademickiej i potem dzięki kolejnym rozmowom i lekturom – dojrzewają, już nie potrzebują pytań, które stawia prowadzący zajęcia – sami zadają pytania i poszukują odpowiedzi. Wspaniałe są dni obron prac dyplomowych – to dla mnie zawsze święto, widzieć dumę studentów z pracy, którą włożyli i owoców, które zebrali. Lubię także entuzjazm studentek i studentów wracających z wymiany w programie Erasmus, którą się opiekuję w instytucie. Ale chyba największą przyjemnością jest wspólne poszukiwanie tematów prac – zaliczeniowych, seminaryjnych, rocznych. Moją zasadą jest dawanie możliwości wyboru tematu spośród dość szeroko zakreślonego wachlarza możliwości. Takim wyborom – zwłaszcza jeśli jest to praca dyplomowa – towarzyszy rozmowa o zainteresowaniach studenta. Jeśli dobrze się wsłucham czasem w pojedyncze symptomy tego, co może obudzić ciekawość młodego człowieka i podpowiem temat, który ją podsyci – właściwie pozostaje już tylko towarzyszyć, pytać, podpowiadać lektury, jeśli student sam ich nie znajdzie. Staram się także czasem wychodzić poza mój obszar i odbywać intelektualną podróż, do której namówi mnie student. Wracam zawsze o coś wzbogacona. To, o czym tu mówię, jest w dużym stopniu zainspirowane metodą, której uczyłam się między innymi od profesor Małgorzaty Czermińskiej, promotorki mojego doktoratu. Potem dużo dały mi także rozmowy o dydaktyce z profesor Ewą Nawrocką oraz szkolenia w obszarze tutoringu akademickiego.

Jak to jest być nauczycielem akademickim?

Uważam, że wykonywanie tego zawodu jest wyróżnieniem i zobowiązaniem społecznym. Ostatnio mój szwagier przypomniał mi istotny tekst „O dostojeństwie uniwersytetu”, autorstwa Kazimierza Twardowskiego, przedwojennego profesora Uniwersytetu Lwowskiego, absolwenta Uniwersytetu Wiedeńskiego, ucznia Franza Brentano. Uważam, że raz w roku każdy nauczyciel akademicki i student powinien ten tekst przeczytać, by przypomnieć sobie najważniejsze wartości akademickie oraz odpowiedzialność, która płynie z przywileju bycia członkiem społeczności uczonych. Twardowski mówi, że zawsze, kiedy wymawia słowo „uniwersytet”, czyni to z namaszczeniem. Czy my jeszcze zdajemy sobie sprawę, z czego takie namaszczenie może wynikać? Bo boję się pytać, czy my dziś jesteśmy wewnętrznie przekonani, że to słowo można i warto z namaszczeniem wymawiać? Tekst jest dostępny online, można sprawdzić, czy przemówi do kogoś, kto zdecyduje się na lekturę.

prof. Magdalena Horodecka i dr Anna Reglińska-Jemioł w czasie wizyty studentów z Uniwersytetu Karola w Pradze w Instytucie Filologii Polskiej.

Z pewnością musiała Pani pokonać długą drogę, by zdobyć wszechstronne wykształcenie. Czy była to droga wyboista? Jak przebiegała praca nad doktoratem?

Studia doktoranckie były czasem realizowania projektu, który mnie bardzo frapował – pisałam o dziennikarstwie literackim Ryszarda Kapuścińskiego. Wraz z nim przemierzałam kolejne regiony, o których pisał – Afrykę, Amerykę Łacińską, Iran, ZSRR … To był ciekawy czas i same lektury dodawały mi siły do pracy, a było jej sporo, bo temat wymagał studiów interdyscyplinarnych, łączących literaturoznawstwo, historię, antropologię, medioznawstwo czy nowe konteksty teoretyczne, których nie wykładano jeszcze, kiedy byłam studentką – np. studia postkolonialne czy komparatystykę. Po drodze zdarzały mi się poważne problemy ze zdrowiem, czy podjęcie jednej z lepszych decyzji w moim życiu – o powiększeniu rodziny. Wymagało to wysiłku, konsekwencji i dyscypliny, zwłaszcza końcowy etap pracy, kiedy na świecie był już pierwszy, roczny wtedy syn. Ale miałam blisko moją mamę i męża, który bardzo mi pomagał i kibicował.

 A jak wyglądała droga do habilitacji? Było łatwiej czy zgoła trudniej?

Droga do habilitacji wydaje mi się trudniejsza. Dziś uważam, że człowiek nie powinien realizować tak dużych projektów, od których w jego życiu tak wiele zależy. Presja psychiczna jest ogromna. Moją radością jest fakt, że udało mi się połączyć pracę nad habilitacją z powitaniem na świecie drugiego syna. Dzieci to niezawodne zasysacze energii, które w magiczny sposób oddają jej dwa razy więcej, niż biorą. Kto inny wyciągnąłby mnie w czasie pracy nad habilitacją na sanki na przykład? Myślę, że właśnie zmienność rytmu dnia – rozpisanego między biurkiem a placem zabaw była moim sposobem na przetrwanie wieloletniego maratonu pracy nad habilitacją. Dzięki bardzo dobrej współpracy z mężem, który też jest naukowcem, udało nam się stworzyć system elastycznych zmian w opiece nad dziećmi, co pozwoliło nam obojgu na łączenie pracy z życiem rodzinnym, ale to układ bardzo rzadki, miałam szczęście, że mi się przytrafił. Właściwie na większość konferencji czy staży badawczych – męża lub moich – jeździliśmy razem z dziećmi.  Największym problemem był fakt, że w czasie ponad 8 lat pracy nad habilitacją dwukrotnie zmieniały się zapisy dotyczące reguł jej przeprowadzania. To wprowadzało duży dyskomfort, bo sprawiało wrażenie, że stąpam po cienkiej warstwie lodu i nie wiadomo, co jeszcze się wydarzy oraz jak owe nowe reguły interpretować.

Czy może Pani Profesor opowiedzieć o najważniejszym ze zrealizowanych przez siebie projektów, które znacząco wpłynęły na Pani rozwój? Proszę opowiedzieć o swoich sukcesach w dziedzinie nauki.

Czasem sobie myślę, pół żartem, że mam czwórkę dzieci. Dwóch synów i dwie książki. Bo w tworzeniu książki jest coś z troski i wysiłku kształtowania człowieka. Oczywiście jest to nieporównywalne, a relacja z człowiekiem zawsze ważniejsza niż relacja ze źródłami. Ale nakład pracy i sąsiedztwo w mojej drodze życiowej – pisania i wychowywania – sprawia, że tak obrazowo o tym sobie czasem myślę. Dzieci nie rodzimy dla siebie i książek też nie piszemy dla siebie. One potem powinny mieć swoje życie. Dalsze życie książek, artykułów, które publikujemy ma inspirować innych do czytania, oraz formułowania własnych interpretacji. Dlatego wielką frajdą – oprócz opublikowanych książek i artykułów –  jest dla mnie ich dostępność, na przykład na portalu academia.edu. Pozwala to widzieć ciągi dalsze mojej pracy. Samotności badacza wychodzi wtedy naprzeciw społeczność, która zapoznaje się z jego ścieżką myślenia. Nawet jeśli ta społeczność nie jest duża, pozwala na radość dzielenia się.

Obie moje książki związane są z obszarem bardzo mi bliskim psychicznie – z dziennikarstwem literackim. Lubię literaturę faktu, dlatego pierwszą książkę poświęciłam Ryszardowi Kapuścińskiemu. Wyłonił się z niej portret reportera o antropologicznych ambicjach. Naturalne więc było zadanie pytania, jak antropologiczne zainteresowania realizuje kolejne, współczesne pokolenie reporterów. To był pomysł na pracę habilitacyjną. Nie odważyłabym się rozpocząć tych badań, gdyby nie studia socjologiczne i mój ulubiony na nich przedmiot, którym okazała się antropologia kulturowa. Okropnie się bałam prowadzącego te zajęcia – profesora Obrachta-Prondzyńskiego, był bardzo wymagający. Zawzięłam się, że antropologię zdam na piątkę. Dzięki temu zaprzyjaźniłam się z podstawami tej dyscypliny i zrozumiałam, że chcę posmakować więcej. Możliwość połączenia wiedzy antropologicznej i reportażu zapalała intelektualnie, bo frapuje mnie ogromna różnorodność kulturowa człowieka. Wiedziałam, że dzięki reporterom otrzymam materiał, a dzięki antropologii – metodę, by o tym myśleć – niejako przy okazji habilitacji. Dzięki licznym podróżom, a także współpracy z antropologami, którą zawdzięczam współudziałowi w projektach Nadbałtyckiego Centrum Kultury i nieocenionej Bronisławie Dejnie, ich kuratorce, mogłam często testować źródła i teorie, o których czytałam. Finałem habilitacji jest moja książka „Pośrednicy. Reportaż literacki wobec Innego”, w której na różnych przykładach próbuję pokazać, jak forma opowieści mediatyzuje wiedzę kulturoznawczą przekazywaną nam przez dziennikarzy.

Największą sztuką w prowadzeniu zajęć jest moim zdaniem zachęcenie studentów do aktywnego udziału. Co więc jest dla Pani Profesor ważne w kontaktach ze studentami? Jak to Pani robi, że my tak chętnie się otwieramy i uczestniczymy w zajęciach?

Bardzo mi miło, kiedy słyszę takie słowa i jeśli ktoś dobrze się czuje na moich zajęciach, to znaczy, że jest wzajemność. Ale o to, co się sprawdza w mojej pracy nauczyciela – najlepiej zapytać studentów. Ja prawie zawsze uważam, że mogłam dane zajęcia poprowadzić lepiej.  Domyślam się też, że nie każdy lubi mój styl uczenia. Czasem widzę zaskoczenie w oczach. Czasem niechęć. Staram się analizować, czemu coś nie wychodzi. Czy coś nie działa po mojej stronie, czy po stronie studenta. Zawsze najpierw sprawdzam, czy ja czegoś nie zaniedbałam, albo może przedobrzyłam z wymaganiami – to także błąd. Lubię eksperymenty w dydaktyce, prawie nigdy nie powtarzam schematu danych zajęć, zmieniam utwory literackie, zmieniam formy pracy. Staram się, by były to formy, które są ciekawe dla studenta. W tym pandemicznym czasie świetnie sprawdził się na przykład pomysł, który realizowała Pani grupa – naśladowanie na zajęciach ze sztuki recenzji formuły programu z youtubowej serii „Pokaż mi swoje książki”. To, jak studenci zrealizowali ten pomysł, pomimo covidowej edukacji – pozytywnie zaskoczyło zarówno mnie, jak i chyba samych studentów. Czy mam rację? Tak więc to studenci decydują o tym, czy jest ciekawie.

Zgadzam się z tym w stu procentach. Te zajęcia były bardzo inspirujące! Przejdźmy może teraz do zainteresowań. Pani Profesor, czy oprócz pasji badawczych ma Pani inne hobby?

Nie zabrzmi to bardzo oryginalnie, ale moim największym hobby jest czas spędzany z  rodziną. Lubię nasze rozmowy, wspólne bieganie, czas krzątania się w kuchni i smakowania efektów tej krzątaniny. Nic mnie chyba bardziej nie cieszy niż wspólne podróże, choć synowie, czasem woleliby, jak to określają – „więcej plaży, a mniej muzeów”. Próbujemy jednak tak planować wspólny czas, by potrzeby każdego były uwzględniane. Wracając do tych muzeów – bardzo lubię kontakt z obrazami, studia nad kolorem, fakturą, symboliką, zatrzymanie wzroku i wędrowanie wzrokiem po dziełach sztuki. W muzeach mogę rzeczywiście spędzać czas godzinami. Podobnie jest z przyrodą, lubię siedzieć i patrzeć w przestrzeń – czy to jest jezioro, las, góry, czy widok za oknem. Ale tego siedzenia i patrzenia to w moim życiu dużo póki co nie było, może dlatego tak lubię te chwile zatrzymania się.

Zdalne nauczanie jest trudnym doświadczeniem dla każdej ze stron – studentów i prowadzących. Z pewnością niełatwo jest prowadzić zajęcia online tak, by zainteresować i odpowiednio zaangażować wszystkich do współpracy. Jak Pani Profesor sobie z tym radzi? Przygotowanie do zajęć zdalnych jest dużo bardziej czasochłonne i problematyczne niż praca w budynku uczelni?

Tak, obecny czas to rewolucja w nauczaniu i uczeniu się. Myślę jednak dużo częściej o tym, że trudniej jest Państwu, studentom. Byłam kilkukrotnie w czasie pandemii uczestnikiem wykładów i szkoleń online – po drugiej stronie ekranu czas płynie inaczej, niż prowadzącemu. Łatwiej o rozproszenia, senność, zmęczenie. Nauczyciel w czasie zajęć jest w pewnym sensie aktorem na scenie, nawet jeśli jest to scena wirtualna, a za drzwiami synowie właśnie zdecydowali się rozegrać mecz piłki nożnej, nie wiedząc, że mama prowadzi zajęcia, i to o rytmie w Walcu Miłosza! Ale to Państwo mają najtrudniej jako słuchacze uczelnianego radia od rana do popołudnia każdego dnia. Jeśli nie pojawia się szansa na interakcję, zabranie głosu, aktywność – nawet Albert Einstein czułby znudzenie i – co najbardziej niebezpieczne – spadek motywacji.

Dla mnie jako nauczyciela – najważniejsi są w tym czasie studenci, troska o ich stan psychiczny oraz próba podtrzymania dobrej jakości zajęć pomimo formy zdalnej i problemów technicznych, które nam czasem przeszkadzają. Bardzo dużo mi dała lektura felietonów napisanych przez studentów na konkurs ogłoszony przez Wydział Filologiczny. Są dostępne na Instagramie wydziału. Uważam, że wszyscy wykładowcy powinni przeczytać te teksty, jestem wdzięczna studentom, że je napisali. To ważne ćwiczenie nauczycielskiej wyobraźni. Ale chciałabym podkreślić to, co mnie pozytywnie zaskoczyło. Myślałam, że będzie dużo gorzej… Tymczasem widzę spore zdyscyplinowanie studenckiej braci, wytrwałe uczestniczenie w zajęciach, wykonywanie zadań, zaangażowanie. Zażartuję też, że z kolei to, czego nie widzę, tego pewnie czasem i wolałabym nie zobaczyć. W zdalnej edukacji wydaje mi się, że każdy musi być odpowiedzialny przede wszystkim za siebie. I to może też jest ważna lekcja. Dla mnie obecny czas to kolejna okazja do kreatywności – poszukiwania takich form pracy, które pozwolą na jak najbardziej aktywny udział możliwie jak największej części grupy – mówię rzecz jasna o ćwiczeniach. Taki kierunek zajęć, przy równoległej dobrej organizacji sposobu przekazywania informacji i podziału zadań – bardzo mi się sprawdza i jestem pełna podziwu dla studentów, którzy uczą się tej formuły i aktywnie biorą udział w zajęciach, zabierają głos, włączają kamery, choć nie uważam, bym zawsze miała prawo tego wymagać. Ale… to się sprawdza na czas przejściowy, docelowo na pewno nie jest to dobre rozwiązanie i mam nadzieję, że jak najszybciej wrócimy do bezpośrednich interakcji i spotkań twarzą w twarz.

Chciałabym jeszcze dodać coś w moim odczuciu istotnego. Sytuacja ma wszelkie znamiona sytuacji kryzysowej, a ta – jak słusznie twierdzą psychologowie – daje duży potencjał frustracji i równie duży potencjał odkrywania w sobie nowych, dotąd nieeksplorowanych możliwości. Ważne, byśmy wszyscy mieli w tak trudnych warunkach poczucie bezpieczeństwa. Skoro tak bardzo nam go brakuje w życiu społecznym, wydaje mi się, że na zajęciach obecnie najważniejsza jest właśnie troska o poczucie bezpieczeństwa studentów. Moja magistrantka, która była wiosną na Erasmusie w Brnie, pisała do mnie z Czech w kwietniu, że to, co studenci słyszą tam od wykładowców, to przede wszystkim – damy radę, pomożemy Wam, będzie dobrze. Nie mam pewności, czy taki komunikat dominuje w naszej, gdańskiej lub polskiej sytuacji akademickiej. Oczywiście wielu nauczycieli boi się dać za duże poczucie bezpieczeństwa, boi się, że studenci z tego źle skorzystają. Rozumiem ten niepokój, ale pomimo tego – wolę wybierać zaufanie i rozsądny zakres wymagań niż kontrolę i wysyłanie długiej listy lektur, do których albo nie ma dostępu, albo dostęp jest tylko w skanach. Nadmierna kontrola i próba egzekwowania wymagań – niszczących nie tylko dla wzroku – poważnie redukuje poczucie bezpieczeństwa i generuje duży poziom niepokoju i zagubienia, a mamy go w czasie epidemii wystarczająco dużo. Ale w tym wątku ważny jest dla mnie sygnał – jak Pani to widzi?

Podobnie jak Pani Profesor. Uważam, że zaangażowanie powinno być obustronne, inaczej trudno mówić o dobrej współpracy i owocach w postaci poszerzenia wiedzy. Ważne jest również wzajemne wsparcie i zaufanie, że pomimo tak kryzysowej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, nie zaniży się jakość zajęć i poziom naszej wiedzy. Jesteśmy w tym razem. Pani Profesor, to już ostatnie pytanie. W moim odczuciu jest Pani bardzo wrażliwym człowiekiem. Pani szacunek do studentów i zamiłowanie do swojej pracy budzą u wielu z nas pozytywne reakcje. Skąd czerpie Pani Profesor siły do działania i chęci do pracy?

Myślę, że najważniejsze jest niewidoczne dla oka. Mam na myśli pewne głębokie założenia, co do sensu tego, co robimy, co do tego, kim jest drugi człowiek, za co jestem i chcę być odpowiedzialna, budując relacje. Jest kilka założeń, które nigdy mnie nie zawiodły, pomimo licznych życiowych przeciwności. Jedno z nich, to przekonanie, że dobro do nas powraca, a jeśli nawet nie powraca od razu, i tak warto je wybierać. Choć jest to bardzo trudne, nie ustaję też w poszukiwaniu jakiejś harmonii między rozwojem duchowym, intelektualnym i fizycznym. Może ważne jest też to, że nigdy nie chciałabym myśleć o sobie, jako o kimś lepszym. Przychodzi to dość łatwo na uczelni, gdzie otacza mnie tak wielu wybitnych naukowców. To uczy pokory. Ale także w relacji ze studentami – zawsze myślę, że ja również się uczę, a jeśli już kogoś uczę, to przecież nie po to, by gdzieś po drodze dowodzić mu, że jest gorszy ode mnie. Taki sposób budowania swojego poczucia własnej wartości wydaje mi się bardzo niedojrzały. To czasem tkwi w niuansach językowych, w tym słynnym, wypowiadanym z przekąsem – Państwo tego nie znają…? Państwo tego nie widzieli…? Oczywiście, że Państwo nie czytali i nie widzieli wielu tekstów kultury, na których wychowało się moje pokolenie, a ja nie widziałam wielu tekstów kultury, na których wychowało się pokolenie moich profesorów. Może być zasmucające to, że kanon się zmienia, redukowana jest lista arcydzieł, które powszechnie znamy, ale nie jest też rozsądne oskarżać o to studentów, czy wpędzać ich w poczucie winy.

Czasem, kiedy czytam wyjątkowo licznie usiany błędami tekst pracy studenckiej, myślę sobie – albo ktoś się bardzo spieszył, albo ma deficyty – najważniejsze jest więc pytanie, jak mogę mu pomóc, by było ich trochę mniej. Jeśli mam jeszcze trochę siły w czasie tego sprawdzania – próbuję sobie wyobrazić, że ta osoba, ma jakiś wielki talent, którego ja nie posiadam. Co by się stało, gdyby przyszło mi od niej czegoś się uczyć? Na pewno nie chciałabym, by towarzyszyło temu jej poczucie wyższości wobec mnie.

Lubię myśleć, że wszyscy tworzymy wspólnotę akademicką, w której dzielimy się wiedzą, doświadczeniem, inspirujemy do refleksyjności, której tak bardzo potrzebuje dzisiejszy świat – często nie mający pojęcia dokąd tak pędzi i po co. Moja uczelnia, to codzienne doświadczanie wspólnoty myślenia i wdzięczności za to, że jest tylu wspaniałych ludzi, z którymi mogę czytać literaturę, świat i samą siebie wciąż na nowo.

Bardzo dziękuję, Pani Profesor, za wywiad i możliwość wybrania się w podróż po Pani małym ułamku życia. Życzę dalszych sukcesów na polu osobistym i naukowym. Wszystkiego dobrego i do zobaczenia na zajęciach.

To ja dziękuję, Pani Paulino, że w tak trudnym czasie chciała Pani zastukać do mojego ekranu. Do zobaczenia na łączach, a potem – oby jak najszybciej – na Kampusie Uniwersyteckim.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

8 + 18 =