Cena, którą można zapłacić za polityczne zaangażowanie na Białorusi 

Fot. Maciej Kurczalski

Protesty na Białorusi trwają już ponad 120 dni. Jak podczas rozwijania się sytuacji politycznej w kraju, odnajdywała się studiująca w Polsce Białorusinka? Porozmawialiśmy z Aleną Dzianishchyts, studentką studiów magisterskich na kierunku Informatyka i Ekonometria na Uniwersytecie Gdańskim, organizatorką akcji solidarności z Białorusią w Gdańsku.

W którym momencie zaczęłaś się interesować polityką? Nie u każdego człowieka pojawia się świadomość istotności czynnego uczestnictwa w politycznych kwestiach i bycia nieobojętnym wobec przyszłości swojego państwa.

Szczerze mówiąc, zrozumiałam, że temat polityki nie jest mi obcy i z prawami obywatelskimi na Białorusi nie wszystko jest w porządku, kiedy studiowałam w Mińsku, na pierwszym roku medycyny na Uniwersytecie Medycznym. To był 2010 rok i mieszkałam w akademiku. Tam jest taki system, że są panie wychowawczynie, które kontrolują przestrzeganie zasad mieszkaniowych – o której wracasz/wychodzisz, robią codzienny przegląd pokojów i śledzą, co się dzieje. Przed wyborami na prezydenta Białorusi taka pani informowała wszystkich mieszkańców akademika o możliwości przedterminowego głosowania, jednocześnie sugerując właśnie, by zagłosować przed terminem. Ja tego nie zrobiłam, bo wiedziałam, że im więcej ludzi zagłosuje przedwcześnie tym większa szansa sfałszowania wyborów. Po kilku dniach znów podeszła do mnie ta sama pani i powiedziała, że lista osób, które nie zgodziły się zagłosować przedwcześnie, pójdzie do rektora, a to wiąże się z wykreowanymi dla mnie problemami z całym procesem nauczania i możliwością wyrzucenia mnie z akademika. Wystraszyłam się, że wszystko może się tak potoczyć. Przestraszyłam się, to był mój pierwszy rok na uczelni i w Mińsku, więc zrobiłam to, czego ode mnie chcieli. Potem sumienie nie dawało mi spokoju i powiedziałam sobie, że to był pierwszy i ostatni raz życiu, kiedy poszłam wbrew sobie.

Kilka dni potem do refleksji o sytuacji politycznej natchnął mnie jeden z niewielu szczerych wykładowców, który opowiedział nam prawdę, jak wyglądał protest w 2010 roku i ile krwi i przemocy było w tym dniu ze strony rządu wobec niewinnych ludzi. Zrobił minutę ciszy na koniec swojego przemówienia i całokształt tej sytuacji zrobił na mnie mocne wrażenie.

Co zainspirowało Cię do dążenia do prawdy i jak wyglądało Twoje uniwersyteckie życie przez następne lata?

Poznałam warstwę białoruskiej inteligencji, rozmawiającą w czystym białoruskim języku. Podziwiałam to i poczułam większą świadomość tego, co znaczy być Białorusinką. Byłam częścią różnych artystycznych, twórczych, naukowych wydarzeń i przejawiałam aktywność w uniwersyteckim życiu. Byłam starostą roku, podczas wszelkiego rodzaju wydarzeń pełniłam funkcję informacyjną i organizatorską. W 2015 roku musiałam poinformować studentów o tym, że jest przedwcześnie głosowanie. Wypełniłam obowiązek, ale szczerze powiedziałam, że lepiej tam nie przychodzić i że przyjście może skutkować większą możliwością sfałszowania wyborów. Na uniwersytecie aktywistyczną działalność prowadziłam w inny sposób, niż tego oczekiwał ode mnie dziekanat. Często miałam różne kłopoty na tym tle. Chodziłam każdego roku na „Dni Woli” i inne polityczno-społeczne akcje.

Kiedy wyschła ostatnia kropla twojej cierpliwości i zdecydowałaś się wyjechać do Polski?

Pewnego razu chciałam zamienić swój studencki bilet z języka rosyjskiego na białoruski. W dziekanacie mi odmówili i wtedy złożyłam skargę na uniwersytet do Ministerstwa Edukacji. To było naruszenie moich konstytucyjnych praw. Po czym kilka razy zapraszał mnie do siebie sam rektor i groził, że studiów mogę nie skończyć. Legitymację po białorusku jednak dostałam. Dziekan zaczął jeszcze mocniej wyrażać niezadowolenie moją obecnością na uniwersytecie. W końcu kompilacja różnych moich działań z politycznym nastawieniem poskutkowały tym, że wydalono mnie z uczelni na ostatnim kursie, na szóstym roku, miesiąc przed egzaminami państwowymi, uzasadniając to słabymi wynikami w nauce, chociaż to było zupełne kłamstwo. W związku z tym nie mam medycznego wykształcenia, bo nie dostałam dyplomu, mimo że 6 lat studiowałam medycynę.

Jakie emocje odczuwałaś, gdy zrozumiałaś, że wyrzucili cię bezpodstawnie z 6 roku studiów?

Lepiej powiem o tym, jakie emocje miała moja mama, bo ona była w szoku. Jej świat przewrócił się bardziej niż mój, bo ja byłam na to gotowa, ona jednak nie. Ja akurat czułam taką psychologiczną ulgę, dlatego, że widząc jak ten system funkcjonuje, słabo widziałam w tym siebie i swoją przyszłość. Jeżeli ja nie pasuję do tego reżimu i aparat próbuje mnie odsunąć od pełnego życia, to trzeba stąd wyjść.

Dokąd Ty wyszłaś?

Pojechałam do Polski na wolontariat. Byłam wolontariuszką w hospicjum w Katowicach, po czym trafiłam na wolontariat Erasmusa w Gdyni. W tym czasie zaczęło mnie strasznie stresować to, że mam 23 lata, a nie mam żadnego wykształcenia.

Chociaż 6 lat medycyny były za tobą. Przygnębiające jest to, że system nie liczy się z ludzkim czynnikiem. Jak poradziłaś sobie z tym stresem?

Zaczęłam pisać do każdego uniwersytetu w Gdańsku z prośbą, żeby mnie przyjęli za darmo, w związku z tym, że nie miałam wystarczających finansów i karty Polaka, by studiować bezpłatnie.

Usprawiedliwiałaś te pisma politycznym prześladowaniem i opisywałaś swoją sytuację?

Tak. Uniwersytet Gdański zgodził się mnie przyjąć na Kulturoznawstwo i bardzo się cieszę, że spędziłam tam 3 lata.

Na studiach spędziłaś już 10 lat życia i nadal studiujesz…

Uczę się 11 rok, obecnie na Informatyce i Ekonometrii na wydziale Zarządzania w Sopocie, i z niecierpliwością już czekam na skończenie magisterki, żeby poczuć, że to nareszcie koniec.

Mocno tęsknisz za Białorusią?

Ja kocham Białoruś, ale po przeprowadzce żyłam polskim życiem, starając się abstrahować od tych tematów, próbując żyć na nowo. Ale tego lata w związku ze zmianą sytuacji politycznej, nie mogłam nie zaangażować się i stać obojętnie à propos tego absurdu, który nadal dzieje się na Białorusi.

Na czym polegała Twoja aktywistyczna działalność tutaj?

Kiedy jeszcze sytuacja pandemiczna była mniej więcej ustabilizowana latem, a na Białorusi działo się piekło, ja byłam organizatorką kilku politycznych akcji solidarności z Białorusią w Gdańsku. Te akcje polegały na informowaniu Polaków o sytuacji, wspieraniu osób potrzebujących  pomocy i, co najważniejsze, wyrażaniu swojej niezgody z dyktatorskim rządem na Białorusi. Oprócz tego pomagałam i pomagam rodzinom uchodźców z Białorusi ze znalezieniem mieszkania i niezbędnych rzeczy pierwszej potrzeby podczas czekania na status międzynarodowej ochrony, gdyż legalnie pracować jeszcze nie mogą. Wnioskowaliśmy o to, żeby ich przesiedlić z obozów dla uchodźców do czasowych socjalnych mieszkań w Gdańsku i Sopocie.

Jak udała się inicjatywa?

Cieszę się z tego, że przynajmniej kilka rodzin może teraz żyć w komfortowych warunkach, a nie w obozie. Ciągle kontynuujemy tę działalność i jestem bardzo wdzięczna urzędom miast, które angażują się w takie sprawy i wyrażają chęć pomocy.

Kto Ci pomagał, patronował wydarzenia, wspierał prawnie i od kogo szła cała inicjatywa?

W przeważającej ilości akcji inicjatywa szła ode mnie. W pierwszej kolejności wspierali mnie moi koledzy. Z oficjalnych patronatów mogę wymienić takie organizacje jak Amnesty International Trójmiasto, Obywatele RP, Miasto Gdańsk, osobiście pani Prezydent Aleksandra Dulkiewicz i pan Prezydent Jacek Karnowski, a także zwykli ludzie zainteresowani tą sytuacją i chętni do pomocy.

Zbliżając się do teraźniejszości i Białorusi, czy uważasz, że protesty gasną?

Myślę, że one nie stają się mniejsze, tylko zmieniają swoją formę. To już trwa ponad 100 dni i ludzie po prostu są zmęczeni stałym wychodzeniem i walczeniem. Teraz szukają innych form. Próbują przypomnieć sobie czasy partyzanckie i działać oddolnie.

Protesty naprawdę mogą doprowadzić do kardynalnych zmian. Jakie rezultaty protestów są widoczne już teraz?

Już wiele się zmieniło. Niezależnie od tego, czy Łukaszenka jest nadal u władzy, czy nie. Ludzi się zmienili. Zmienili się wewnątrz. W przeciągu trzech miesięcy wykształciło się społeczeństwo obywatelskie.

Wcześniej społeczeństwo było mocno rozwarstwione, a uczestnictwo w życiu społecznym i politycznym leżało na barkach cienkiej warstwy inteligencji. Teraz każdy ma głos. Ludzie zaczęli martwić się o siebie nawzajem, wspomagać, przyjaźnić się i co najważniejsze – mówić wiele rzeczy na głos, o których wcześniej bali się powiedzieć nawet szeptem. Nie da się milczeć w takiej sytuacji, ale też nie wiadomo, co jeszcze trzeba zrobić, żeby on odszedł. Prędzej czy później odejdzie, a cały kraj ma już na tę okazję domowe zapasy szampana i tylko czeka na jego odejście.

Niestety nie wiadomo, kto przyjdzie na jego miejsce i czy będzie lepszy…

Tutaj najważniejsze, by nie przegapić momentu. On nie jest młody… Od wschodu jest Putin, który też nie śpi. Więc jak tylko Łukaszenka umrze, nie można poddać się radości w całości i być zdolnym obronić siebie oraz swój kraj. Mam nadzieje, że opozycja ma na ten temat jasny plan.

Jak myślisz, czy te metody miękkie, którymi posługiwali się protestujący, takie jak dawanie kwiatów członkom OMON-u, przytulanie ich, były racjonalne wobec absolutnej przemocy, z którą za każdym razem się spotykali? Zarówno wobec młodych kobiet, jak i starych, młodych chłopaków i dorosłych mężczyzn. Na każdy pokojowy protest OMON odpowiadał przemocą, biciem, bezwzględnością i tłumieniem człowieka w fizycznym i moralnym planie. Im nikogo nie było szkoda… Może lepiej było w pewnym momencie wyjść z koktajlem Mołotowa? 

Warto zauważyć, że kwiatów już dawno nie dają. W pierwsze dni na to była nadzieja, teraz już nie. Białorusini próbowali używać różnych metod, w tym wpłynąć na emocje żołnierzy – przecież oni też są ludźmi. Okazało się jednak, że nie mają emocji w ogóle. Co dotyczy koktajli Mołotowa, ja z jednej strony wierzę w to, że gdyby wszyscy wyszli walczyć z bronią, to byłoby to skuteczniejsze. Sens jednak w tym, że nigdy nie wiesz, czy jutro wyjdą wszyscy, czy jeszcze nie. Trudno na to się zdecydować, ponieważ takie wyjście oznaczałoby wojnę. Myślę, że Białorusini mają nadzieję na rozwiązanie problemu pokojowymi środkami i z jak najmniejszą liczbą ofiar – jesteśmy młodzi i piękni, kochamy życie, chcemy żyć. Każdy z nas jest tego wart.

Wróciłabyś na Białoruś, wiedząc, że reżim upadł?

Oczywiście, że tak! Mińsk jest świetnym miastem, bardzo rozwiniętym i kulturalnym. Ma w sobie dużo tajemnic i najcudowniejszych mieszkańców. Przecież to Miasto Słońca!

Dziękuję za rozmowę. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *