23/12/2024

CDN

TWOJA GAZETA STUDENCKA

„Gra o tron” – słodko-gorzki finał

7 min read

To jedna z tych produkcji, która odmieniła oblicze telewizji i popkultury. Może trudno w to uwierzyć, ale „Gra o tron” już się zakończyła. Starkowie, Targaryenowie i Lannisterowie pożegnali się z widzami. Czy finał wieńczący krwawy i długotrwały konflikt okazał się epicki, jak obiecywali twórcy?

Akcja finałowego sezonu rozpoczyna się w momencie, kiedy Jon Snow (Kit Harington) powraca z Południa do rodzinnego Winterfell w towarzystwie Daenerys Targaryen (Emilia Clarke). Rozpoczynają się błyskawiczne przygotowania do walki z Nocnym Królem i nieumarłymi. Wszyscy zdają sobie sprawę, że nawet jeśli uda im się wygrać tę bitwę, później czeka ich kolejna, być może trudniejsza. Cersei Lannister (Lena Headey) mając wsparcie Eurona Greyjoya (Pilou Asbæk), jest pewna, że uda jej się zachować Żelazny Tron i pokonać armię Smoczej Matki. W międzyczasie bohaterowie stają przed innymi problemami. Jednym z nich jest prawdziwa tożsamość Jona. Coś, co miało być tajemnicą, w mgnieniu oka staje się informacją i wywoła nowy konflikt.

Finałowa seria składa się z sześciu epizodów trwających ponad godzinę. Zaserwowano nam dwa krwawe starcia, mnóstwo spotkań i pojednań po latach oraz równie sporą liczbę zgonów. „Gra o tron” od zawsze słynęła z tego, że jest tam dużo wątków i bohaterów, których imiona nie zawsze się pamięta. Na koniec twórcy postanowili, że trzeba dobrze pożegnać się z tymi, których czeka śmierć, więc jest cała masa ckliwych scenek, które chwytają za serce. Niestety jest też wiele skrótów, uproszczeń, luk fabularnych lub po prostu brak jakiejkolwiek logiki. Można by tego uniknąć, gdyby było więcej odcinków. Od pierwszego do szóstego sezonu było ich po dziesięć. I w tym przypadku można było zdecydować się na taką liczbę, byłoby to optymalne. Nie wiadomo tylko czy to był pomysł twórców, czy może odgórna decyzja związana z budżetem. Tak więc pozostaje nam po prostu zaakceptować to, ze Daenerys zapomniała o istnieniu żelaznej floty bądź to, że Euron doskonale wiedział, że w Królewskiej Przystani pojawi się Jaime.

Nie zapomnijmy też o drobnych pomyłkach w postaci kubka ze Starbucksa w trakcie uczty, czy drugiej ręce Jaimego, którą niby stracił w drugim sezonie, ale jakimś cudem obejmował nią siostrę. Nie każdy zwrócił na to uwagę, ale niektórzy dbają o szczegóły i wyłapali takie smaczki, dając pożywkę dla twórców memów.

Burzę wywołał fakt, jak potraktowano niektórych bohaterów. I chodzi tu głównie o Daenerys oraz Jaimego. Choć jeżeli chodzi o Dany, to jeszcze można zrozumieć motywacje, dlaczego zrobiono z niej szaloną królową. W trakcie całego serialu wielokrotnie podkreślano to, że Targaryenowie słyną z szaleństwa. Już w pierwszym sezonie można było dostrzec jego zalążek u khaleesi. Mimo wszystko przed obejrzeniem ósmej serii mało kto spodziewał się, że dotychczas uwielbiana postać, która podarowała niewolnikom wolność, została matką smoków i pokonała tysiące kilometrów, by dotrzeć do domu, zostanie czarnym charakterem.

Z Jaimem było różnie. Nigdy nie był święty, dokonał wielu haniebnych czynów. Jednak stał się najbardziej dynamicznym bohaterem w „Grze o tron”. Nikt nie przeszedł takiej przemiany z łotra do porządnego gościa. I mimo wszystko zostało to zniszczone w piątym odcinku, przekreślono to bezceremonialnie. Pozostaje pytanie: po co?

Sceny batalistyczne były bardzo widowiskowe i zapierające dech w piersi. W bitwie o Winterfell zadbano o dobrą choreografię bitewną i efekt zaskoczenia, który pojawił się na samym finiszu. Kręcenie tego odcinka zajęło aż 55 nocy. Nie tylko odtwórcy najważniejszych ról byli w to zaangażowani, ale przede wszystkim wielu statystów. Efekty specjalne świetnie współgrały z całą resztą, nic nie było przesadzone. Aczkolwiek wszystko było w mrocznej scenerii i trzeba przyznać, że momentami nie bardzo było widać, kto się z kim bije, co aktualnie dzieje się na ekranie. Cały epizod poświęcony był tej potyczce, dialogi ograniczono do minimum. Grano na emocjach, dawano sygnały, że sytuacja jest krytyczna. Nie obeszło się bez pełnych patosu zgonów. To nie był odcinek, który ogląda się dla przyjemności. I o wiele łatwiej byłoby, gdyby zwiększono widoczność.

Jeżeli chodzi o zdobycie Królewskiej Przystani, to chyba określenie walka nie do końca tu pasuje. Szkoda, że nie mieliśmy okazji zobaczyć Złotej Kompanii w akcji, a wielokrotne wspominki na jej temat dawały nadzieję na genialną sekwencję scen batalistycznych. Jednak chyba żaden odcinek „Gry o tron” nie wywołał takiego poruszenia i nie był tak dobrze zrealizowany od strony technicznej. Sceneria przywoływała na myśl najlepsze produkcje wojenne. Najbardziej uderzające było ukazanie ogromnej skali zniszczenia oraz zbliżenia na niewinnych ludzi, którzy ucierpieli.

„Gra o tron” zawsze słynęła z dobrej obsady, która zachwycała najwyższym poziomem aktorstwa. Ósmy sezon nie był odstępstwem od tej normy. Szczególnie mogliśmy docenić Emilię Clarke, aktorkę, którą kojarzymy z tego, że jest wiecznie uśmiechnięta i zabawnie porusza brwiami. Jako Daenerys Targaryen musiała wykrzesać z siebie gniew, furię, szaleństwo, zwłaszcza w tej finałowej odsłonie. Stała się następczynią Leny Headey, która pojawiła się tylko w trzech odcinkach, a jej rola i tak była dość ograniczona. Los Cersei był już z góry przesądzony, więc twórcy postanowili, że raczej nie warto poświęcać jej zbyt wiele czasu.

Również warto wspomnieć o Gwendoline Christie, która wcielała się w Brienne, czyli jedną z najlepiej wykreowanych bohaterek. Mieliśmy okazję zobaczyć ją w nieco innej odsłonie. Ten, kto uważnie oglądał wszystkie odcinki, zauważył, że Brienne z Tarthu miała słabość do pewnego Lannistera. Ostatnia scena między tą dwójką była absolutnym mistrzostwem świata. Wielu fanów przed telewizorami lub ekranami komputerów miała potem złamane serce i płakała razem z Briennie. Ona również przeszła pewną przemianę. Dojrzała do tego, by pozwolić sobie na emocje. Dotychczas skupiała się wyłącznie na tym, by trzymać w dłoni miecz i ochraniać innych. Nie widziała siebie w roli lady, kandydatki na żonę. Aż tu nagle wpadła w objęcia Jaimego.

Wbrew pozorom odnosi się wrażenie, że David Benioff i D.B. Weiss, czyli ojcowie serialu, czytali teorie fanowskie i postanowili w pewien sposób wprowadzić je w życie. Chodzi głównie o drobiazgi, momenty, które teoretycznie mogłyby się wydawać mało istotne, ale mimo wszystko oglądanie ich sprawiło publiczności najwięcej satysfakcji. Chodzi tu o rozwinięcie relacji Jaimego i Brienne (jednak tego, jak to się zakończyło, nie można twórcom wybaczyć), wyczekiwane od wielu sezonów Cleganebowl, czy niespodziewany romans Aryi i Gendry’ego.

Szkoda tylko, że pominięto konflikt, od którego wszystko się zaczęło. Gdyby nie spór między Starkami i Lannisterami być może nigdy nie doszłoby do tej długotrwałej i wyniszczającej wojny domowej. Twórcy chyba zapomnieli, że warto byłoby to jakoś zwieńczyć. Być może powinni pozwolić Aryi wymierzyć sprawiedliwość, która w ostatniej chwili porzuciła swój plan zabicia Cersei.

Można narzekać na błędy scenariuszowe, nieracjonalne zachowanie postaci bądź ostateczną decyzję kto został władcą Westeros. Nie można jednak nie docenić genialnej ścieżki dźwiękowej, skomponowanej przez Ramina Djawadiego. Muzyka zawsze była ogromnym atutem i dopełnieniem, świetnie współgrała ze scenami i budowała napięcie. Na przykład w momencie rozprawienia się z Nocnym Królem, dla którego skomponowano specjalny motyw muzyczny. Mieliśmy okazję również usłyszeć pamiętne „The Rains of Castamere” czy „Light of the Seven”, które przypomniały nam o poprzednich sezonach i postaciach, którym nie udało się przetrwać do ósmego sezonu.

Mało kto spodziewał się, że zamiast Siedmiu Królestw będzie ich Sześć i że dzieci Neda Starka zatriumfują jako władcy. Nie wszyscy są z tego powodu usatysfakcjonowani i trzeba przyznać, że w gąszczu postaci znaleźliby się z pewnością ci, którzy bardziej nadawaliby się na panujących.

To była wspaniała przygoda. W żadnym serialu nie było tak dużo śmierci. Mało która produkcja ma tak wyrazistych, dynamicznych bohaterów z krwi i kości, których raz się uwielbia, a za chwilę nienawidzi. Nigdzie nie znajdziecie tak wyrafinowanych intryg. „Gra o tron” stała się najpopularniejszym serialem wszechczasów. Jednak wszystko ma swój koniec. Niektórzy mogą być zadowoleni, innym z pewnością nie podoba się końcowy akt. Mimo wszystko wydaje mi się, że finał oddaje ducha całej realizacji. Jest niespodziewany i przede wszystkim słodko-gorzki. „Gra o tron” nigdy nie była bajką, w której wszyscy mieli żyć długo i szczęśliwie. A tym szczególnie zdołowanym pozostaje czekać na ukazanie się „Wichrów zimy” George’a R.R. Martina.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dwadzieścia − 2 =