Najciemniej pod latarnią – recenzja filmu „Ciemno, prawie noc”
4 min readMarcowa premiera filmu „Ciemno, prawie noc” była długo wyczekiwanym wydarzeniem. Ekranizacja książki Joanny Bator z 2012 roku jest najnowszym polskim thrillerem. Czy produkcja sprostała oczekiwaniom widzów spragnionych odrobiny strachu? Czy może jednak okazała się kolejnym paździerzem, który tylko potwierdza niechlubną opinię na temat polskich filmów?
Film Borysa Lankosza to historia dziennikarki Alicji Tabor, która, przybywa do rodzinnego Wałbrzycha. Usiłuje tam rozwikłać zagadkę nagłych i niedawnych zaginięć dzieci. Jej „misja” jest jednocześnie pracą – musi bowiem napisać reportaż na temat owych zaginięć, a żeby to zrobić, zmuszona jest zebrać potrzebny materiał. Oprócz tego, że bohaterka próbuje odkryć prawdę związaną z zaginionymi dziećmi, sama okazuje się kolejnym szkopułem całej tej historii. Nie wiemy bowiem o niej zbyt wiele – przez długi czas trwania filmu znamy zaledwie jej imię i zawód, jaki wykonuje. Z czasem jednak akcja rozwija się i mniej więcej w jej połowie otrzymujemy kolejne informacje na temat Alicji.
Borys Lankosz swój film rozpoczyna od ujęcia starego polskiego pociągu, przemierzającego Dolny Śląsk wieczorową porą. W jednym z wagonów znajduje się główna bohaterka, która wyróżnia się nie tylko tym, że jako jedyna ma blond włosy, ale przede wszystkim faktem, iż bacznie rozgląda się po pociągu, uważnie przyglądając się współpasażerom. Ukazanie Alicji, jako tej „innej” jest we wspomnianej scenie bardzo dosadne, ponieważ uwydatnia ono bohaterkę z tłumu i umożliwia widzowi szybkie zapoznanie się z jej osobą.
Powrót Alicji do rodzinnego miasta to nie tylko prywatne śledztwo, ale również wznowienie wspomnień z traumatycznego dzieciństwa. Dom, w którym je spędziła, to ogrom refleksji, w większości bolesnych, które wracają do bohaterki na każdym kroku. Wspomniane kadry z przeszłości, wielokrotnie przerywają twardy sen dziennikarki, zawsze w okolicach trzeciej nad ranem. Po każdym takim przebudzeniu Alicja wygląda przez okno, za którym widzi mistyczną postać, która za każdym razem znika, gdy tylko bohaterka próbuje odkryć jej tożsamość.
Wraz z rozwojem akcji, tajemnicze zaginięcia okazują się łączyć w jedną całość. Prowadzone przez dziennikarkę śledztwo odkrywa również prawdę o jej dawnym, dziecięcym życiu, której nie była do końca świadoma, albo też nie próbowała jej odkryć. Wielu rzeczy dowiaduje się od starszego sąsiada, który jest w pewnym sensie narratorem tej opowieści, krok po kroku łączącym wiele jej aspektów.
Film jest również historią o biedzie, patologii czy wierze w zabobony i lokalne legendy. Wałbrzych ukazany jest tu jako szare i brudne miasto, pełne rozległych kałuż, obskurnych, poniemieckich budynków i wszechobecnej nędzy, nad którą góruje słynny zamek Książ. Zabytek i związana z nim historia odgrywa w produkcji dość ważną rolę, jednak by ją poznać, trzeba ten film zobaczyć. Istotnym zabiegiem użytym w tym dziele, jest wprowadzenie do niego elementów fantastycznych, jak chociażby postaci Kociar, które w wolnym tłumaczeniu można określić mianem wiedźm. W filmie bliżej poznajemy tylko dwie z nich – Apolonię Kitty i Babcyjkę.
Ekranizacja książki Joanny Bator jest, oprócz swej wieloaspektowości, momentami chaotyczna. Podczas oglądania filmu, trzeba intensywnie myśleć, by poukładać wszystkie, skomplikowane aspekty w całość. Mnogość wątków sprawia, że widz może odczuwać pewien niedosyt z powodu niedopracowania każdego z nich.
Za mocną stronę tego filmu można uznać jego obsadę. Jest to kryterium, które bez wątpienia wskazuje na profesjonalizm danej produkcji. Ekranizacja Lankosza nie odstaje od tej reguły. Pierwsze skrzypce gra w nim bowiem znakomita aktorka – Magdalena Cielecka, wcielająca się w rolę Alicji. Wśród aktorów drugoplanowych bez trudu można dostrzec m.in. Marcina Dorocińskiego, Agatę Buzek, Piotra Fronczewskiego, Dorotę Kolak, Romę Gąsiorowską czy też Elizę Rycembel. W roli narratora doskonale sprawdza się Jerzy Trela, którego głęboki głos dodaje mrocznego klimatu.
Pozostając w temacie mroku – thriller ten nie byłby tak przerażająco – mistyczny, gdyby nie wszechobecna ciemność, która sprawia, że film jest doprawdy mroczny i niekiedy mrożący krew. Momentami jednak wspomniane przyciemnienie jest nieco przesadzone, a widoczność niektórych elementów danej sceny jest utrudniona. Mimo to, zabieg ten, czyli nadmiar ciemnych kolorów, jest dużą zaletą i zdecydowanie zwiększa tajemniczość i zagadkowość.
Wspominając o zaletach produkcji, grzechem jest zapomnieć o muzyce, która w tym przypadku robiła tzw. robotę. Odpowiedzialny za nią jest Marcin Stańczyk. Użyta w filmie ścieżka dźwiękowa to w większości muzyka poważna, o ponurym, stonowanym klimacie, która tylko dodatkowo zwiększa nastrój filmu.
Czy „Ciemno, prawie noc” to produkcja godna polecenia?
Bez wątpienia tak. Nawet jeśli nie jest się fanem thrillerów lub polskiego kina, warto to zobaczyć. Są tu przekazane przede wszystkim ciekawe kadry, znakomite wykorzystanie światła i charakterne postaci, które w zgrabny sposób niwelują ewentualne wady filmu.
W „Ciemno, prawie noc” Borys Lankosz wraz ze swoją żoną, która również jest reżyserem tej produkcji, poruszył przede wszystkim temat wykluczenia, podziałów społecznych, nazizmu i pedofilii. Mimo że tematy te na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego, w ekranizacji okazują się wzajemnie uzupełniać. Film wart jest obejrzenia choćby dla samej obsady, krajobrazów czy poruszonych w nim problemów.
Film został obejrzany dzięki uprzejmości sieci kin Helios.