Architektura, moda i futbol, czyli zimowy oddech w Mediolanie
3 min readDojadam croissanta z czekoladą w hostelowej kuchni, otrzepuję dłonie z okruchów i żegnając się z przemiłym Włochem z tureckim akcentem, wychodzę na miasto. Mimo, że jest praktycznie zima, a na dworze może z dwa stopnie Celsjusza, powietrze w Mediolanie jest rześkie i świeże, niemal górskie. Wszak przy dobrej pogodzie i z dogodnego punktu obserwacyjnego, zobaczyć stąd można nawet Alpy.
Wsiadam w metro i dzięki świetnemu połączeniu w mig znajduję się pod katedrą Duomo. Jest to gotycka katedra, mierząca sobie 157 metrów długości i 93 metry szerokości, co czyni ją jednym z największych tego typu obiektów na świecie. Przez pewien czas podziwiam piękno tego cudu architektury z dołu, by po chwili przenieść się wyżej. Wejście na dach katedry to koszt 7 euro, ale widok stamtąd jest wart uboższej kolacji. Mógłbym godzinami patrzeć na daleki horyzont z tej wysokości, lecz nagle łapie mnie mały atak serca i energicznie spoglądam na zegarek. Oho, na mnie już czas.
Widzę go już ze schodów wychodzących z metra. Jest monumentalny, przytłaczający i po prostu niezwykły. Dziewiąty największy stadion w Europie, architektoniczny majstersztyk i gratka dla każdego fana piłki nożnej. San Siro! Stadion, na którym odbywały się mistrzostwa świata, finały Ligi Mistrzów i Pucharu UEFA, a swoje mecze rozgrywają tu dwie drużyny, które od lat walczą o miano tej lepszej, o miano króla Mediolanu, Inter oraz Milan. Ściskam w dłoni bilet na mecz tych drugich z ekipą Torino FC i już nie mogę doczekać się niezapomnianego widowiska.
Z meczu wychodzę z ambiwalentnymi uczuciami. Z jednej strony w uszach nadal słyszę nieprzerwane śpiewy fanów, a w głowie świdrują piłkarskie emocje na historycznym stadionie, z drugiej zaś, wynik 0:0 nie satysfakcjonuje. Postanawiam poprawić sobie humor i przeciskam się pomiędzy rozwrzeszczanymi kibicami do jednego z food trucków. Proszę o panini, a na pytanie o dodatki wskazuję losowe pojemniki na ladzie. Chwilę później zapominam już, że nie zobaczyłem ani jednej bramki, bo moje kubki smakowe szaleją po spotkaniu z mięciutką bułką, przepysznym kawałem mięsa, świetną podsmażaną cukinią i pikantną marynowaną papryką.
Udaje mi się dostać do metra i wraz z tysiącami niezadowolonych fanów rossonerich, wracam do centrum miasta. Wysiadam na tej samej stacji, co wcześniej, lecz tym razem zamiast w stronę Duomo, obieram kurs na galerię Wiktora Emanuela II. To tu kierują swe pierwsze kroki wszyscy miłośnicy mody przybywający do stolicy Lombardii. Prada, Dior, Gucci, Armani – wszystko po sąsiedzku. W kilka chwil zostawić można tu majątek życia.
Ja rezygnuję jednak z zakupów i idę po zjawiskowo oświetlonym mieście, by zaliczyć ostatni punkt dzisiejszego programu, XV-wieczny zamek Sforzów. Co prawda, był on wielokrotnie rozbudowywany i rekonstruowany, między innymi po zniszczeniach wojennych, lecz nadal czuć w nim średniowieczny klimat. Z racji późnej pory, jestem jednym z niewielu zwiedzających, więc idę po kamiennej ścieżce powoli, kontemplując i wyobrażając sobie sceny, które rozgrywały się tu parę wieków temu. Staję i patrzę na miejsce, w którym kiedyś zapewne była fosa, a w głowie przewijają mi się slajdy z wymyślonych przeze mnie bitew o mediolański zamek. Chyba mam na dziś dość wrażeń. Kupię włoskie wino i będę siedział na hostelowym balkonie w szaliku AC Milan, podziwiając uśpione miasto i oddychając chłodnym, rześkim, mediolańskim powietrzem.