Gdańska plaża stała się czarna – koncert Sólstafir w B90
5 min read
B90 nie raz pokazało, że potrafi udźwignąć zarówno koncerty światowych gwiazd, jak i pozwolić mniej znanym wykonawcom rozwinąć skrzydła. Sólstafir leży gdzieś pomiędzy tymi dwiema kategoriami. Czy kowboje z Islandii podbili klub w stoczni?
Czarne doki
No właśnie – stocznia ma coś w sobie. Przemysłowe nabrzeże co rusz robi wrażenie na odwiedzających artystach, na wtorkowym koncercie usłyszałem z ust wykonawców przynajmniej dwa zachwyty nad industrialnym klimatem lokalizacji.
Przyznam, że sam przestałem zwracać uwagę na urok tego miejsca – po prostu po tylu koncertach tam, nie robi to już na mnie takiego wrażenia jak kiedyś. Tylko nie dajcie się zwieść nadgryzionej zębem czasu elewacji budynku – wnętrze B90 to najwyższa półka (przynajmniej jak na polskie standardy) zarówno pod względem akustyki, jak i oświetlenia. Irytować może jedynie polityka klubu dotycząca sprzedaży przy barze (na wzór festiwali muzycznych, tutaj na każdym evencie trzeba doładowywać klubowy prepaid).
Czarny Blues
Pierwszy występ wieczoru pozytywnie mnie zaskoczył. Fakt, faktem – Louise Lemón nieco odstawał atmosferą od pozostałych koncertów tego dnia, ale przyjąłem to jako miłą dozę świeżości w zestawieniu. Wokalistka nie zawiodła, dostarczając solidną porcję mocnego, niemalże musicalowego wokalu, uzupełnianego melodyjnymi riffami gitarzysty, z dodatkiem syntha, który pomagał spiąć wszystko w całość. Mocno bluesową, ale nie pozbawioną mocniejszego emocjonalnego walnięcia całość – chociażby w kawałku „Thirst”, który rozbujał publikę, zapewne nawet tych, którzy niekoniecznie gustują w tego typu graniu.
Czarna pora roku
Panowie z Árstíðir to rodacy headlinera wtorkowego wydarzenia – zespołu Sólstrafir i wyraźnie słychać, że nie tylko to ich łączy. Na pierwszy rzut ucha to zupełnie inne zespoły. Oba dzielą zamiłowanie do folkowych elementów i w podobny sposób wprowadzają je do swoich kawałków. Panowie z grupy sformowanej w 2008 roku, w przeciwieństwie do kolegów, których supportowali, nie mają black-metalowego dziedzictwa w swoich kawałkach. Zamiast tego, eksperymentują zarówno z elektroniką, jak i brzmieniem wywodzącym się z chamber popu.
Jeśli Sólstafir momentami to trochę Ennio Morricone, to ich koledzy grają na modłę Woodkida. Niestety, setlista okazała się sporym misz-maszem, wydaję mi się, że zespół by zyskał, gdyby mocniej zdefiniował własną konwencję. Bo chociaż zakończyli występ w świetnym stylu – kawałkiem acapella – to nijak nie współbrzmiał on z tym, co grali na samym początku. Za dużo tu elementów niepasujących do siebie, ale wciąż życzę powodzenia na drodze poszukiwania charakteru – bo potencjał jest, i to niemały.
Czarne plaże
Występ Sólstafir rozpoczął się od przyjemnego intro – w głośnikach rozbrzmiało 78 Days in the Desert, najpierw z taśmy, a potem dokończone już przez samych muzyków. Setlista była pewnego rodzaju kompromisem – Islandczycy są świadomi, że na ich koncerty przychodzą zarówno fani nowych płyt, jak i ich wcześniejszej działalności, dlatego starali się odpowiednio zrównoważyć dobór kawałków, aby usatysfakcjonować obie grupy. Osobiście, jestem fanem całego oferowanego przez grupę spektrum brzmienia, a z mojej perspektywy – mieliśmy tutaj prawie wszystko, co w muzyce kowbojów z wulkanicznej wyspy najlepsze.
Oczywiście, trasa miała promować ostatni album, i to on stanowił gro całości, ale wierni fani dostali też prezent w postaci niegranego live od przynajmniej 10 lat utworu „Ljósfari”.
“Hula” zabrzmiało absolutnie magicznie, słychać, że zespół w nowych ambientowych kawałkach czuje się jak ryba w wodzie. Moim zdaniem był to najlepszy moment tamtego koncertu.A piszę to pomimo tego, że w encorze pojawił się ubóstwiany przeze mnie Svartir sandar – wciąż nie zrobił on na mnie aż takiego wrażenia jak dzieło z ostatniej płyty.
Technicznie było dobrze – B90 dało radę – jak zwykle zresztą, pozwalając na wyłapanie wszystkich niuansów dźwiękowych. Prawie wszystkich – w Isafold nie było słychać paru partii basu, ale najprawdopodobniej dlatego, że sami muzycy z nich zrezygnowali. U artystów nie było widać cienia zmęczenia – w końcu to pierwszy koncert trasy, każdy zespół dał z siebie wszystko.
Uśmiech na mojej twarzy wzbudził żart Aðalbjörna – kiedy spytał się publiczności, co chcieliby usłyszeć, nieuchronne było, że z tłumu wydobędzie się okrzyk „Fjara!”,
na co wokalista spokojnie odrzekł:
“Nie gramy już Fjara, trochę się nim zmęczyliśmy”.
Oczywiście, szlagier pojawił się w encorze, ale sprowokowało mnie to do refleksji – Czy zespoły muszą grać za każdym razem swoje najpopularniejsze kawałki, wiecie – te absolutne top 1, które pojawiają się na każdym koncercie i są oczekiwane przez większość fanów? Napiszcie w komentarzach co sądzicie na ten temat.
Czarne myśli
Na zakończenie chciałbym przytoczyć poruszającą mowę, którą wygłosił lider zespołu przed utworem Bláfjall:
“Przeważnie nie mówimy o znaczeniu naszych kawałków, ale… (…)
Młodzi ludzie, którzy cierpią na depresje i inne problemy psychiczne, takie jak uzależnienia – to duże taboo, na temat którego w społeczeństwie nie mówi się wiele. A ludzie wciąż giną. Ludzie giną każdego dnia, walcząc z tą pieprzoną ciemnością w swoich głowach i sercach. Wielu… każdy z was, zna kogoś kto się zmaga z tymi problemami, albo nawet stracił bliską osobę na ich skutek. Nawet niektórzy z was, poddali się i próbowali skończyć ze wszystkim… ale jednak jesteście tutaj. Jeśli macie bliską osobę, która prowadzi tę bitwę z depresją albo uzależnieniem, jedyna rada jaką mogę dać to – spróbujcie z nią porozmawiać. Bo to wy możecie być jedyną pomocą jaką mogą otrzymać. Mnóstwo ludzi bierze antydepresanty. wiele ludzi kupuje leki na ulicy, próbuje się leczyć na własną rękę. Niestety, nie zawsze przynosi to skutki i ostatecznie… ich ból przechodzi na ich rodzinę i przyjaciół. Jeśli wy jesteście tą osobą – lub macie bliskich, walczących z tą ciemnością, najciemniejszą z wszystkich – ten kawałek jest dla was.”