„Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi” – recenzja

Grudzień to magiczny czas pełen ciepła i miłości. Galerie wtedy wypełnione są tysiącami osób, które w przedświątecznej gorączce, próbują znaleźć wymarzony prezent dla kogoś bliskiego. W tym okresie również kina na całym świecie mają prawdziwe zatrzęsienie klientów. Powód tego jest oczywisty: nowa część „Gwiezdnych Wojen”.

„Dawno, dawno temu w odległej galaktyce” Disney postanowił wykupić prawa do jednej z najpopularniejszych marek świata. Wtedy firma obiecała pasjonatom serii, że stworzy nową trylogię w uniwersum „Gwiezdnych Wojen”. Okłamali nas. J.J. Abrams co prawda wyreżyserował „Przebudzenie Mocy”, ale tytuł nie był obiecanym powiewem świeżości. Powtórzone schematy z „Nowej Nadziei” cieszyły oczy fanów, jednak brakowało w nich innowacyjności. Czy tak samo jest w „Ostatnim Jedi”? Z ulgą zaprzeczam.

Akcja filmu dzieje się niedługo po wydarzeniach z siódmej części. Rey (Daisy Ridley) odnajduje poszukiwanego Luke’a Skywalkera (Mark Hamill) i prosi by ten ją uczył. Nie wszystko układa się jednak po jej myśli. W tym samym czasie Najwyższy Porządek z Kylo Renem (Adam Driver) i Snoke’iem (Andy Serkis) na czele, usiłują zniszczyć ostatki Ruchu Oporu w galaktyce. Brzmi klasycznie, ale nic bardziej mylnego. Mimo że Rian Johnson korzysta ze schematów piątej części, to zmienia je tak, by fani czuli się wodzeni za nos. W pewien sposób igra z naszymi przyzwyczajeniami.

Główną zaletą filmu są zaskakujące plot twisty. To one trzymają widza w ciągłym skupieniu. Nie ma jednoznacznie szczęśliwych zakończeń poszczególnych wątków. „Ostatni Jedi” jest również brutalniejszy od poprzednika. Bliżej mu do „Łotra 1” niż siódmego epizodu. Powoduje to ucieszenie zarówno tych młodszych jak i starszych odbiorców. Z drugiej strony postacie są zbyt naiwne, a fabuła prowadzona jest bardzo chaotycznie.

Daisy Ridley i Adam Driver spisali się świetnie. To młodzi aktorzy, którzy genialnie wyrażają uczucia postaci. Zastrzeżenia do odtwarzanych przez nich ról sprzed dwóch lat, są już nieaktualne. Definitywnie to oni trzymali cały ciężar emocjonalny filmu. Swoje trzy grosze dodaje Mark Hamill, który po ponad trzydziestu latach wraca do roli życia. Zaryzykuję stwierdzenie, że nigdy nie widziałem tak dobrze zagranego Luke’a. Na ekranie błyszczą również Oscar Isaac, John Boyega i Kelly Marie Tran (nowy nabytek serii).

Zastanawiam się jak w XXI wieku można zrobić tak słabe walki w kosmosie, które stanowią całkiem obszerną część produkcji. Animacja scen batalistycznych w galaktyce przypomina tę sprzed ćwierć wieku. Kolejnym moim zarzutem są „kukiełkowe” kostiumy nałożone na aktorów odgrywających obcych. Wyglądają tandetnie. Twórcy często stosują zabiegi mające wywołać nostalgię w starszym odbiorcy. Tyczy się to zarówno historii jak i scenografii. Moim zdaniem to są tylko tanie (tutaj nawet w sensie dosłownym) chwyty. Chociaż świetlne miecze i fauna jednej z wysp wyglądają przepięknie.

Z muzyką szału nie ma. Jest trochę nowych utworów, ale w większości to tylko wariacje znanych motywów. I dobrze, bo nie wyobrażam sobie eksperymentów na tej płaszczyźnie w „Gwiezdnych Wojnach”.

Jest tyle samo powodów by uznać ten film za świetny, jak i beznadziejny. Mimo to, po seansie byłem bardzo usatysfakcjonowany. Nie powiem, że to najlepsza część całej serii, ale na pewno jedna z lepszych. Dla fanów pozycja obowiązkowa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *