Milczenie – czy aby na pewno jest złotem?
4 min readNigdy nie wyszedłem z kina w trakcie trwania seansu. Zawsze czekam na koniec, daję twórcom szansę na miłe zaskoczenie. Czy warto było przeczekać „Milczenie”?
Najnowszy film Martina Scorsese jest adaptacją książki o tym samym tytule. To historia dwóch portugalskich ojców zakonnych – Spider-mana i Kylo Rena Rodriguesa (Andrew Garfield) i Garupe (Adam Driver) – którzy wyruszają do Japonii w poszukiwaniu swego mentora Qui-Gon Jinna o. Ferreirę (Liam Neeson). Krążą plotki, że ich dawno niewidziany mistrz wyrzekł się swojej religii. Oczywiście bohaterowie nie dają temu wiary. I tu na jaw wychodzi największe oszustwo tej produkcji – mimo że „Milczenie” reklamowane było twarzą człowieka, któremu wiecznie ktoś porywa rodzinę, to on sam spędził na ekranie nie więcej niż 15 min.
Film ten opowiada o wydarzeniach, z którymi Rodrigues mierzył się w Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie mamy co liczyć na porządny rys historyczny. Reżyser nie stara się w jakikolwiek sposób przedstawić nam sytuacji XVII-wiecznej Japonii, powodu napięć społecznych ani wydarzeń, które doprowadziły do okrutnych prześladowań chrześcijan. Na początku otrzymujemy dwie daty (uwiarygadniające historię), przykład ciekawej tortury (Japończycy są niezwykle kreatywni!) oraz wzmiankę o tym, że było dobrze, ale teraz jest już źle. Dlaczego? Nieistotne.
Jesus Christ Superstar
Dość szybko da się zauważyć, kto będzie głównym bohaterem tej produkcji. Adam Driver zdaje się być wręcz pomijany – zarówno przez operatora jak i scenarzystę – co prowadzi do skupiania uwagi na postaci Andrew Garfielda. Grany przez niego jezuita raz po raz doświadczany jest przez los. Długie włosy i zapuszczona broda w komplecie z męczeńską tułaczką dają nieodparte wrażenie, że reżyser upodabnia go do Jezusa. Początkowo uważałem to jedynie za moje domysły, jednak kiedy Rodrigues w swym odbiciu dostrzega twarz Syna Bożego, jego przewodnik zdradza go za srebrne monety, a on sam wwożony jest do miasta na koniu (czemu nie osiołku?), to spostrzeżenie okazuje się być trafne.
Odniesienia do boskiej prawicy pojawiają się w filmie dość często. Wyznawcy chrześcijaństwa, które w XVII-wiecznej Japonii było nielegalne, są łapani i zabijani, jeśli nie wyprą się wiary. Jedynym sposobem na uniknięcie konsekwencji jest zaparcie się, czyli to, co uczynił św. Piotr. Trzech nieugiętych zawisło na krzyżach, co przywiodło mi na myśl Golgotę. Andrew Garfield często kieruje swe słowa do Boga i, tak jak Chrystus, pyta stwórcę, czemu ten go opuścił. Niczym sinusoida – raz wielbi Pana, innym razem wątpi w jego istnienie.
Głośne to „Milczenie”
Tytuł odwołuje się bezpośrednio do Boga. Wspominane jest to zresztą kilkakrotnie. To Stwórca jest tym, który milczy. Nie odpowiada na modły, nie pomaga swoim wyznawcom. Chrześcijańscy Japończycy pozostają wierni swojej religii pomimo cierpienia, zastraszania i terroru sianego przez władzę. Jednak w obliczu takiego horroru On nic nie robi, nie pomaga, nie daje znaku. Jedni mogą uznać to za ukazywanie siły wiary i nadziei, inni zauważą tu atak na chrześcijaństwo. „Milczenie” z pewnością pozostawia pole do dyskusji i interpretacji.
Obraz zdecydowanie jednak nie wprowadził swego tytułu w życie. Chodzi mi o dosłowną ciszę. Poza bezdźwięczną chwilą na samym początku, nasze uszy nie pozostaną bez pracy. Każda scena wybrzmiewa w jakiś sposób. Czy to szum lasu, wieczorny koncert cykad, czy też narracja bohatera. Właśnie, narracja! Jest to zabieg, który całkowicie do mnie nie trafił. Otóż przez całą projekcję Rodrigues o czymś opowiada, komentuje sytuację, czy po prostu się modli. Przez to nie musimy przeżywać z nim emocji, zgadywać jego myśli. Kiedy się modli, wiemy jakimi słowami. Kiedy tarza się po ziemi, wiemy, że przechodzi kryzys wiary, a nie, że boli go brzuszek. Innym denerwującym faktem jest zmiana narratora. Obraz otwierają słowa Ferreiry, dalej słuchamy Rodriguesa, by przez końcówkę przeprowadził nas głos Dietera Albrechta – holenderskiego kupca, który nie ma żadnego wpływu na fabułę. Jest, żeby być. I opowiadać. I pewnie coś kupować. Tym sposobem z głośników wiecznie dobiega jakiś hałas, co przy trzygodzinnym seansie jest lekko drażniące.
Ostatecznie „Milczenie” wypada dość blado na tle innych dzieł Martina Scorsese. Choć z pewnością dotyka wrażliwych kwestii i możliwe, że wywoła nie jedną dyskusję, to brak mu tego czegoś. Czegoś, co by go wyróżniało. Mimo tematyki nie jest ani tak kontrowersyjny jak „Wilk z Wall Street”, ani tak mocny jak „Chłopcy z ferajny”, ani też tak obrazowy jak „Taksówkarz”. Po prostu „nie jest”. Nigdy nie wyszedłem z kina w trakcie trwania seansu. Zawsze czekam na koniec, daję twórcom szansę na miłe zaskoczenie. Tym razem nie doczekałem się.