Gdzie się podziały tamte drużyny…
6 min readKwiecień 2007. Trzy angielskie ekipy – Liverpool, Chelsea i Manchester United – w półfinałach Champions League. Dokładnie rok później sytuacja niemal identyczna. Dopiero w 2009 Liverpool ustąpił miejsca Arsenalowi. Trzy kolejne edycje Ligi Mistrzów zdominowane przez Premier League, która została okrzyknięta najsilniejszą ligą świata. Dziś o angielskich drużynach w półfinale można jedynie pomarzyć. Obecnie nawet ćwierćfinały wydają się dla nich nieosiągalne. Czy angielski futbol maleje w oczach?
Tegoroczna kompromitacja
Jeszcze przed paroma dniami w europejskich pucharach znajdowało się 5 drużyn z Wielkiej Brytanii – Arsenal, Manchester City i Leicester w Champions League, a także Manchester United i Tottenham w Europa League. Niby nie tak źle, jednak, cytując klasyka, „liczy się nie ilość, a jakość”. Trudno się nie zgodzić, że jakość kuleje. Arsenal poleciał na mecz do Monachium, gdzie zebrał potężne baty od Bayernu (5-1), natomiast Leicester City, po naprawdę kiepskim występie, przegrało na wyjeździe z Sevillą (2-1). Obie ekipy mają bardzo małe szanse na awans do następnej rundy. Nie popisał się również Tottenham, który rozegrał beznadziejny dwumecz z teoretycznie słabszym KAA Gent (0-1 w Belgii, 2-2 na White Hart Lane) i opuścił Ligę Europy wcześniej, niż się tego spodziewano.
Po pierwszej połowie starcia Manchesteru City z Monaco było jasne, że podopieczni Pepa Guardioli też znajdą się w grupie przegranych. Obywatele zdołali sobie jednak przypomnieć jak się gra w piłkę i zaaplikowali drużynie z księstwa 4 bramki, ostatecznie przechylając szalę zwycięstwa na swoją stronę. Niestety, nie gwarantuje im to awansu, ponieważ mizerna obrona City pozwoliła przeciwnikom zdobyć aż 3 gole (końcowy rezultat 5-3). Jedynym klubem, który w miarę łatwo rozprawił się ze swoim rywalem był, o dziwo, Manchester United. Czerwone Diabły pewnie pokonały francuskie St. Etienne kolejno 0-3 i 1-0, a w kolejnej rundzie zmierzą z rosyjskim FK Rostov. Z 5 drużyn zostają więc 2, może 3, jeśli naprawdę dopisze szczęście. A przecież rywale (poza Bayernem) wcale nie należą do najmocniejszych. Co tu dużo mówić, wstyd!
Wymówki, wymóweczki
„Wyczerpująca, fizyczna gra! Dwa krajowe puchary! Napięty terminarz! Wyrównane spotkania!” – wszystko się zgadza. Wytłumaczenia rzucane przez fanów angielskiego futbolu nie są wyssane z palca. Dynamika Premier League zdecydowanie odstaje od pozostałych europejskich rozgrywek. Mecze najbardziej konkurencyjnej ligi świata odbywają się niemal bez przerwy. Nikt nie odpoczywa nawet w Boże Narodzenie. Ponadto zawrotne tempo gry utrzymuje się o pierwszego do ostatniego gwizdka. Paradoksalnie, w końcówce nie ma mowy o żadnych zmęczeniu. Najciekawsze momenty przychodzą wraz z ostatnimi 10 minutami meczu.
Jeśli chodzi o krajowe puchary to na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat straciły one swój prestiż i w tej chwili stanowią raczej pole do testowania młodych zawodników. Nie zmienia to jednak faktu, że dodatkowy mecz do rozegrania jest obciążeniem dla całej kadry, ze względu na zwiększoną ilość treningów i podróże. A przypominam, że te spotkania nie zastępują konfrontacji ligowych, które też muszą się odbywać. Zarówno FA Cup jak i League Cup bardzo intensyfikują terminarz. Mecze Premier League trzeba odrabiać w środku tygodnia, co sprawia, że piłkarze grają nawet co dwa dni.
Teraz trzeba odpowiedzieć sobie na jedno ważne pytanie – czy powyższe trudności są odpowiedzialne za niemoc w europejskich pucharach? Moim zdaniem nie. Angielskie kluby dysponują dość szerokimi kadrami, którymi mogą swobodnie rotować. Przygotowanie fizyczne zawodników jest na najwyższym poziomie, a więc jakiekolwiek „przemęczenie” nie ma prawa się pojawić. Poza tym puchary wewnętrzne są w każdym kraju i każdy jakoś sobie z nimi radzi. No to w czym tkwi problem?
Kwestia finansów
Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. To stwierdzenie pasuje tutaj idealnie. Ale jak to o pieniądze? Przecież Liga Mistrzów to nie tylko wielki prestiż, lecz również niesamowity zarobek. Kluby powinny się zabijać o to, by wygrać! A co, jeśli niesamowity zarobek nie jest wystarczający? Czy możliwe, że Champions League się Wyspiarzom najzwyczajniej nie opłaca?
O ile w kwestii sportowej Premier League znajduje się na równi pochyłej, o tyle finansowo staje się coraz silniejsza. Zresztą mało powiedziane. Angielska ekstraklasa przekształciła się w istną kopalnię złota. W ciągu ostatniej dekady kapitał inwestowany w tę ligę nieprawdopodobnie wzrósł. Kontrakty sponsorskie podpisywane przez drużyny opiewają na setki milionów funtów. Pojawiają się potężni przedsiębiorcy z całego świata, którzy wspomagają kluby własnymi budżetami. Nawet rosnące ceny biletów na mecze nie są żadną przeszkodą. Co tydzień obserwujemy komplet na prawie każdym stadionie.
Piorunujące wrażenie robi lukratywna umowa, dotycząca praw telewizyjnych. Brytyjskie stacje Sky oraz BT wykupiły możliwość transmitowania spotkań Premier League za rekordową kwotę 5 miliardów funtów*! To bez wątpienia największy kontrakt w historii całej piłki nożnej. Z jego tytułu każdy klub po zakończeniu sezonu 2016/2017 zainkasuje 85 milionów. Do tego dochodzą bonusy uzależnione od miejsca w tabeli, jakie zajmie konkretna drużyna. Szacowany łączny zarobek najsłabszej drużyny Premier League to, uwaga, 98 milionów. Z kolei nowy mistrz Anglii może zainkasować nawet o 50 milionów więcej. No tak, dużo cyferek, wielkie pieniądze, ale nic nam to nie mówi. Czas więc porównać ligę angielską z wielką Champions League.
System naród pieniężnych za najważniejszy puchar „Starego Kontynentu” opiera się na dwóch filarach. Pierwszym jest pula finansów przyznawanych za transmisje. Tutaj przewagę mają wielkie kluby, których spotkania są emitowane najczęściej. Drugi filar to bonusy, otrzymywane za awans do konkretnej rundy rozgrywek. W fazie grupowej i finale są uzależnione od dobrych wyników, natomiast przy pozostałych etapach są równe dla każdej drużyny. I teraz najciekawsza część. Weźmy pod lupę Real Madryt – triumfatora zeszłorocznej edycji Ligi Mistrzów i zespół o największych dochodach z tytułu praw telewizyjnych. Królewscy zainkasowali około 34 miliony z transmisji oraz 45 milionów łącznych bonusów. Nietrudno policzyć, że cały zarobek drużyny z Hiszpanii to „zaledwie” 79 milionów…
*Wszystkie wartości pieniężne podane są w funtach brytyjskich (1 funt to około 5 złotych polskich).
Smutne, ale prawdziwe
Zwycięzca najważniejszego, klubowego trofeum Europy nie może się finansowo równać z najsłabszą drużyną Premier League. Dopóki futbol będzie oparty na gigantycznych pieniądzach, dopóty będziemy świadkami bagatelizowania rozgrywek Champions League. Zarówno prezesi jak i trenerzy angielskich klubów zdają sobie sprawę z sytuacji i reagują na nią w jeden sposób – europejskie rozgrywki na drugi plan, liczy się miejsce w lidze. Bo to się opłaca dużo bardziej. Ułomność tego systemu pokazuje sytuacja, która przed kilkoma laty wydarzyła się w ekipie Chelsea. Roberto Di Matteo, włoski trener, w 2012 roku sięgnął po Puchar Mistrzów, właśnie z The Blues. Londyńczycy zdobyli to trofeum po raz pierwszy w historii, głównie dzięki taktyce tymczasowego szkoleniowca z Italii. Nie przeszkodziło to jednak rosyjskiemu właścicielowi klubu, Romanowi Abramowiczowi, w zwolnieniu Włocha, zaledwie 4 miesiące po podpisaniu z nim nowej, dwuletniej umowy. Powód? Kiepskie wyniki w lidze.
Angielski futbol jest piękny, emocjonujący i niepowtarzalny. Niestety zmierza w niewłaściwym kierunku, co prawdziwego kibica może bardzo martwić. Bez dawnego podejścia, dawnego zaangażowania i pasji rywalizacja z takimi potęgami jak Barcelona, Bayern, Real, czy Juventus nie ma najmniejszego sensu. Zdaje się, że europejskie sukcesy to już historia. Przeszłość, którą możemy podziwiać na łamach archiwów lub naszych wspomnień…