Luke Cage – Niech go kule biją!
4 min readNetflix nie zwalnia tempa i od początku swojej współpracy z Marvelem, co roku wydaje po trzy seriale o bohaterach z uniwersum. I o ile „Daredevil” bez wątpienia osiągnął sukces, który przełożył się na szybkie (co zwykle nie idzie w parze z dobre) wyprodukowanie drugiego sezonu, tak reszta tytułów pozostawia wiele do życzenia.
Bring da Ruckus
Luke Cage (Mike Colter) jest byłym skazańcem, który chcąc zostać w cieniu, para się drobnymi pracami. Zamiata włosy w zakładzie „U Pop’a” (Frankie Faison odgrywa tu rolę barbera Pop’a), czy zmywa naczynia w klubie gangstera Cottonmoutha (Mahershal Ali – genialny!). Każdy kto zna historię Luke’a lub chociaż obejrzał trailer serialu wie, że bohater obdarzony jest wytrzymałością na pociski oraz dysponuje nadludzką siłą i inteligencją. Jednak założę się, że wiele osób podejdzie do tej produkcji, nie mając pojęcia o Cage’u. Pierwszy odcinek nie wyjaśnia za wiele i nieszczególnie zachęca do śledzenia losów głównej postaci. Zdaniem wielu recenzentów, pod czym podpisuję się rękami i nogami, Luke pasuje bardziej jako postać epizodyczna pełnoprawnego filmu, niż główny bohater serialu. Nie mniej jednak, Netflix zdecydował się wybrać stosunkowo młodą postać w świecie Marvela (pierwsza odsłona w roku 1972) i przybliżyć nam sylwetkę czarnoskórego obrońcy Harlemu.
Long Live the Chief
„Luke Cage” jest serialem dobrym… do siódmego odcinka. Można ponarzekać jeszcze na pierwszy epizod, rozkręcający się w dosyć ślimaczym tempie. Na szczególne uznanie zasługuje odcinek zatytułowany „Step In The Arena”, który jest swojego rodzaju originem postaci Cage’a. Mrugnięć okiem do wprawionego widza jest tyle, że twórcy chyba przez całość epizodu mieli zamknięte oczy. Brawo! Druga część sezonu staje się trochę nudnawa. Straciliśmy już kilka postaci, które trzymały ten serial na wysokim poziomie, a biedna Claire Temple (Rosario Dawson) sama na swoich barkach wszystkiego nie udźwignie. Specjalnie milczę w sprawie protagonisty, ponieważ mam z nim nie lada problem. Jest wielkim i silnym outsiderem, zna swoje możliwości, lecz trauma sprzed lat nie pozwala mu wyjść z cienia – to może być zrozumiałe. Jednak pewna sytuacja (łatwo można domyśleć się, kto umrze) zmusza go do porzucenia miotły i… no właśnie co? Jego wendeta polega na dawaniu pstryczków w nos wspomnianemu gangsterowi do momentu, aż zbudowana na ludzkiej krwi twierdza Cottonmoutha nie upadnie (to nie tajemnica, dzieje się to już w połowie serialu). Następnie pojawia się wróg ostateczny. Diamondback (Eric LaRay Harvey) miał być czarnym Kingpinem (główny przeciwnik Daredevila), jednak o wiele bardziej podobała mi się gra Mahershala. Diamondback jest grubą rybą, jednak prawdziwym szaleńcem był Cottonmouth, który nie raz ścierał ze swojej twarzy krew tych, którzy mu się sprzeciwili. Można wspomnieć jeszcze o postaci Shades’a i Scarfa, ale po co? Ten pierwszy sprawia, że już od samego początku chcemy ściągnąć mu Raybany i mocno przywalić w nos. Scarf natomiast raz wywołuje u widzów obrzydzenie, a raz współczucie.
Tonight’s Da Night
Odniesień do serialu „Daredevil” i „Jessica Jones” jest kilka. Jednym z nich jest, wspomniana kilka razy przez detektywów i gangsterów, postać Kingpina. Był on przestrogą dla czarnych charakterów z Harlemu, że im wyżej stoisz, tym upadek staje się bardziej bolesny. Dużą rolę w „Luke’u” odgrywa także dr Temple, która otrzymała już miano bohaterki superbohaterów. Z kolei pierwszy raz postać Cage’a widzimy w serii poświęconej Jessice Jones. Jej postać została przez kuloodpornego siłacza przywołana kilkakrotnie.
Netflix poszedł w ciekawą stronę przedstawienia swoich postaci. Klimat serialu o miłośniku ciemności i prawa jest bardzo ciężki. Akcja rozgrywa się głównie w nocy, przez co przebija się nutka horroru. Przemocy jest dużo, krwi jest dużo, a historia wbija nas w fotel na długie godziny. „Jessica Jones” również trzymała w napięciu, lecz poprzeczka zawieszona przez „Daredevila” była troszkę za wysoko. Walki były mniej efektowne, ale interesująca fabuła i enigmatyczny antagonista sprawili, że oglądało się to dobrze. „Luke Cage” jest mocno osadzony w kulturze afroamerykańskiej, jednak mimo interesującej aury serial nie jest zadowalający. Brakowało w nim postaci, które zapadłyby w pamięć na długi czas. Seria nie wbiła mnie w fotel i nie miałem ochoty obejrzeć więcej, niż dwa odcinki na raz. Jednym z kilku asów w rękawie twórców była muzyka. Klasyczny, czarny hip hop mieszał się z trueschoolo’wymi brzmieniami. Z jednej strony słuchamy spokojnego Wu-Tang, by za moment dostać siarczystego kopa od Jidenna. Kolejnym atutem są zdjęcia. Manuel Billeter spisał się na medal.
Do tej pory poznaliśmy trzech z czterech jeźdźców rydwanu zwanego „Defenders”, czyli grupy, o której serial pojawi się na koniec przyszłego roku. Pozostał nam jeszcze „Iron Fist” zapowiedziany na drugi kwartał 2017 roku. Miejmy tylko nadzieję, że Daredevil nie przysłoni swoich supertowarzyszy, a Luke Cage nie zbankrutuje w sklepach z ubraniami.