Oniryczne szaleństwo „Makbeta”
3 min readPotencjalnie „Makbet” Justina Kurzela może wydawać się kolejną, może nie banalną, ale mało wymagającą ekranizacją klasyka. Błąd. Szaleństwo szkockiego generała musiało poczekać aż do 2015 roku, by móc w pełni wybrzmieć. Twórcy rzucili się na głęboką wodę i dokonali niemożliwego. Językiem Szekspira wciągają w senną, wyjątkowo pięknie zbudowaną historię pary, której marzyła się władza.
Już pierwsze kadry filmu zachwycają swoją odmiennością. Kurzel wykorzystuje cały arsenał komputerowych tricków, na czele ze slow motion, by pokazać zwycięską bitwę Makbeta (Michael Fassbender) na szkockim wrzosowisku. Wypełniony do granic muzyką kadr, łączy dynamikę walki i majaczące w tle wiedźmy. Przepowiadają generałowi świetlaną przyszłość. To on ma być królem, a wcześniej tanem Kawdoru. Jego przyjacielowi i wiernemu towarzyszowi broni pisane jest z kolei bycie ojcem króla. Gdy Duncan, władca Szkocji (Dawid Thewlis), postanawia obdarować go tytułem tana, Makbet wie, że przepowiednia zaczyna się spełniać. Razem z Lady Makbet (Marion Cotillard) knuje spisek przeciwko panującemu, by jak najszybciej dopełnić przeznaczenia. W historii Kurzela nie ma zbyt wiele fabularnych odstępstw od pierwowzoru, dlatego nikogo nie zdziwi fakt, że i w filmie trup ścieli się gęsto na ekranie. Synowie Duncana po śmierci ojca uciekają, a nowo władająca para eliminuje wszystkich, którzy mogliby jej zagrozić.
To, co jest siłą filmowego „Makbeta”, to jego nieoczywistość. Od początku wiadomo, że reżyser będzie podążał tuż za Szekspirem. Nie w głowie mu superprodukcje, takie jak choćby „300”, które przecież też opierało się na znanej wszystkim historii. A jednak potrafi zaskoczyć. Nie w fabule jego siła. Kurzel stawia przede wszystkim na warstwę wizualną, serwując widzom coś na kształt artystycznego katharsis. Eksperymentuje z montażem, przez co najbardziej krwawe momentu filmu przykrywa dodatkowo czerwonymi filtrami. Takie kadry są dziś w kinie na wagę złota. I tak dostajemy elementy wyrwane ze snu, jak choćby majaczące postacie zabitych podczas walk, które stają co rusz przed oczami Makbeta. Są też sceny, które śmiało można by pokazać komputerowym geekom i fanom komiksów – tu trzeba nisko ukłonić się przed finałową sekwencją. Kamera śmiało podąża za każdym ostrzem. Reżyser w niesamowity sposób pokazuje horror, jaki serwuje Makbet swoim poddanym.
Ma to jednak swoje minusy. Choć film można spokojnie prezentować w szkołach zamiast lektury, to nie oddaje on jednak przemiany bohatera, jaką pokazał Szekspir w swojej tragedii. Makbet wcale nie żałuje swoich czynów, od początku pragnie spełnić przepowiednię i trudno wychwycić moment jego faktycznej zmiany. Podobnie dzieje się z Lady Makbet. Jej popadanie w obłęd jest wyjątkowo rozmyte. Obwinić można pewnie długość taśmy, bo choć reżyser stara się jak najpłynniej opowiadać historię, to brakuje mu czasu na dookreślenie swoich bohaterów. Ci, którzy przyzwyczaili się do wartkich akcji, mogą utonąć w gąszczu monologów wyjętych rodem z twórczości Szekspira.
Oglądając Fassbendera i Cotillard trudno myśleć o innej parze, która mogłaby wcielić się w te postaci. Oscarowy duet do tego stopnia wnika w role, że to dzięki nim tragedia wydaje się być całkowicie autentyczna. To, co pokazują na ekranie, to prawdziwy majstersztyk. Brutalnie realistyczni, paranoiczni i piękni w swojej brzydocie. Chemii pomiędzy nimi nie ma, a i tak przyciągają. Całość nie byłaby taka sama, gdyby nie doskonała ścieżka dźwiękowa, wykonana przez Jeda Kurzela, który pracował w tym roku także przy innej produkcji z Fassbenderem, czyli „Slow West”. Zamknijcie oczy, wyobraźcie sobie bitwę w zwolnionym tempie, a w tle usłyszcie mocne granie na strunach skrzypiec.
„Makbet” to nie „300”. Daleko mu do popcornowej listy blockbusterów. To oniryczna opowieść o szaleństwie. Dzięki produkcji Szekspir ożywa, a Makbet od dziś ma już tylko twarz Fassbendera. To zdecydowanie rok tego aktora. Po „Stevie Jobsie” i „Slow West” musicie zobaczyć jak terroryzuje Szkocje.