Walka z narkobiznesem w alternatywnym wydaniu – „Sicario”

SicarioW „Sicario” na próżno szukać postaci Pablo Escobara, porachunków na szczycie, skorumpowanych senatorów, narkotykowych baronów i laboratoriów kokainy. Wydawałoby się, że nie sposób zrealizować film o meksykańskich kartelach bez tych elementów. Jednak Denis Villeneuve postanowił stanąć w opozycji do dotychczasowych wyobrażeń widzów.

Wybierając się do kina na film o poszukiwaniu szefa meksykańskiego kartelu narkotykowego, przed oczami stają takie tytuły, jak „Blow”„Traffic”, czy kapitalny serial „Narcos”. Szybko okazuje się, że reżyser „Sicario” zdecydował się na całkowicie inną poetykę, niż w wyżej wspomnianych produkcjach. Nie znajdziemy tu bossa narkotykowego, który sukcesywnie rozszerza siatkę swoich szmuglerskich szlaków, ani trwającej na pograniczu amerykańsko-meksykańskim wojny służb specjalnych z kartelami. Trudno też doszukać się porównania do „Narcos”, który przypomina nam historię kolumbijskiego barona, Pablo Escobara i skrupulatnie rysuje rozwój przemytu kokainy w latach 80. Warto jednak sięgnąć po powyższe pozycje przed obejrzeniem dzieła Denisa Villeneuve’a, by móc swobodnie interpretować elipsy, na które decyduje się kanadyjski reżyser.

Emily Blunt

Emily Blunt

Skoro wiemy już, czym „Sicario” nie jest, pora powiedzieć kilka słów o tym, jak zostaje zbudowana fabuła filmu. Już pierwsza scena dobrze rokuje dla dzieła – na myśl nasuwa się klimat genialnego „True Detective”. Po akcji FBI, mającej na celu zdemaskowanie kryjówki handlarzy, agenci znajdują w ścianach 35 okrutnie okaleczonych trupów. Wstrząsające odkrycie nie jest jednak ostatnim zaskoczeniem podczas tej sceny – kończy ją eksplozja, w której giną policjanci przeszukujący teren wokół domu. Nie ulega wątpliwości, że za sznurki pociąga szef wielkiego meksykańskiego kartelu. Agentka Kate Macer (Emily Blunt) dołącza do tajnego oddziału, którego celem jest pojmanie bossa. Blunt w swojej roli sprawdza się naprawdę doskonale. Za wrażenie odsuwania jej postaci na dalszy plan można winić tylko konstrukcję scenariusza, który zwraca uwagę widza na tajemniczego Alejandro, którego gra znakomity Benicio Del Toro. Aktorowi została przypisana rola niezależnego pomocnika tajnego oddziału, na czele którego stoi Matt Graver (w którego postać wcielił się Josh Brolin). Po premierze „Sicario” w recenzjach pojawiły się głosy o rehabilitacji Brolina po nieudolnej roli w „Sin City 2”.

Tajna brygada zadaniowa wyrusza do Juarez, miasta które niepochlebnie słynie z masowych mordów młodych kobiet oraz agresywnej wojny karteli narkotykowych. O tajemniczych zaginięciach powstało wiele publikacji – w Polsce temat ten poruszył Wojciech Tochman w reportażu „Dekompozycja”. W „Sicario” taka wyprawa może mieć również znaczenie symboliczne. Kate Macer zdezorientowana w grupie mężczyzn, którzy uwikłani są w niezrozumiałe, zarówno dla niej, jak i dla nas, układy ukazuje pewną bezradność w tym męskim systemie. Stąd też wrażenie drugoplanowości postaci Emily Blunt. Wszelka akcja dzieje się poza jej wiedzą i zrozumieniem. Agentka staje się moralnym lustrem dla postępowań grupy, która, jak się szybko okazuje, działa całkowicie poza prawem. Kluczowe będą tutaj słowa przełożonego Macer – Granice zostały przesunięte. Agentka bezskutecznie próbuje przeciwstawić się nielegalnym praktykom współpracowników. Szybko okazuje się, że zło jest po obydwu stronach, a skorumpowanie policji i służb specjalnych wciąż niezmienne od czasów Pablo Escobara, lecz w bardziej wyrafinowanym wydaniu.

Siłą produkcji nie jest jednak skomplikowana fabuła, ponieważ tutaj można rozczarować się pewną przewidywalnością – jeśli agenci zakładali strzelaninę na granicy z Juarez, to tak faktycznie się działo. Niesamowite w „Sicario” jest po prostu napięcie, które buduje muzyka: niskie i przeszywające dźwięki spowodują, że nawet najbardziej znieczulony widz poczuje się jakby siedział na szpilkach. Kolejnym atutem są zdjęcia, nieszablonowe kadry i ujęcia. W tym filmie wszystkie środki wyrazu są odpowiednio wyważone.

Miłośnicy narracji filmów, które wspomniałam na początku, mogą być nieco zawiedzeni. „Sicario” jest filmem poprawnym, na wysokim poziomie, lecz niektórym może brakować elementów zaskoczenia. Jednak pogłębiona analiza powinna doprowadzić do wniosku, że pewne rozmycie fabuły było potrzebne, aby ukazać problem skorumpowania sił specjalnych z innej perspektywy. Doskonała muzyka, napięcie, zdjęcia i gra aktorska to po prostu znak, że reżyser postawił na styl i formę, a nie łatwe doznania dla widzów. Pozostaje tylko jedno pytanie: skąd tytuł „Sicario”, oznaczający płatnego zabójcę? Odpowiedź znajdziecie w kinach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

2 + dziewiętnaście =