„Wesołe Kumoszki z Windsoru” kradną widzom serca
5 min readNieśmiertelny Szekspir w świetnym wykonaniu. Współpraca Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego z Teatrem Wybrzeże, połączenie starego teatru z nowoczesnością, scena we władaniu doświadczonych aktorów i debiutantów. Wszystko to zagrało jak z nut. Fantastyczne „Wesołe Kumoszki z Windsoru” – to mało powiedziane. To trzeba zobaczyć!
„Wesołe Kumoszki z Windsoru” to wehikuł czasu. Przenosi widzów do Anglii przełomu XVI i XVII wieku. William Shakespeare był doskonałym obserwatorem ówczesnej obyczajowości, którą później przenosił z kunsztem na tekst sztuki. W gdańskiej wersji komedia jest jeszcze o tyle zabawniejsza, że wszystkie dwuznaczności czy językowe pomyłki są i polskie (co zawdzięczają przekładowi Stanisława Barańczaka), i bardzo współczesne. – Chciałbym, aby przedstawienie było brawurowe i dynamiczne. Energia będzie współczesna, a kostiumy i cała oprawa nawiąże do teatru elżbietańskiego oraz do przestrzeni Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego – mówił reżyser Paweł Aigner jeszcze przed premierą spektaklu. Obietnicę udało mu się zrealizować.
Przedstawienie rzeczywiście jest bardzo dynamiczne, szczególnie w pierwszym akcie. Aktorzy z energią i gracją radzą sobie z przemieszczaniem po pokaźnej scenie, radzą sobie z graniem do trzech stron widowni oraz przemykają pomiędzy widzami na zaaranżowanym pod sceną dziedzińcu. W tej sztuce nie ma miejsca na nudę. Zabawne są nie tylko dialogi czy sytuacje wynikające pomiędzy postaciami, ale sam ruch sceniczny. Każdy gest, każdy ruch jest komicznie, wręcz cyrkowo przerysowany. I tak publiczność styka się jednocześnie z teatrem szekspirowskim i gagami rodem z jarmarcznych popisów klaunów czy zaczerpniętych z komedii z udziałem Charliego Chaplina albo Flipa i Flapa. Wszystko to jest i śmieszne, i widowiskowe, a w połączeniu z cudownie kaleczonym przez aktorów polskim daje publiczności około trzygodzinną rozrywkę powodującą nieschodzący z twarzy uśmiech i zakwasy na przeponie.
Spektakl jest wyreżyserowany w punkt. Paweł Aigner doskonale dopasował role do emploi aktorów. Wystarczy wspomnieć choćby Katarzynę Figurę, która w tym przypadku wykorzystuje swoje wdzięki i dziewczęcą wręcz naturę uroczo i przezabawnie. Trudno byłoby wyobrazić kogoś bardziej pasującego do roli pani Chybcik (ochmistrzyni doktora Caiusa). Bezbłędny jest także Michał Jaros w roli duchownego Hugo Evansa, tak pięknie i z pełną powagą kaleczy język i poprawia na swoją modłę innych, że kradnie serca publiczności (w końcu nie słucha się na oba ucha, ale słuszy na oba uszy!). Wtóruje mu wyniosły, choć nie mniej zabawny, francuski doktor Caius (Piotr Biedroń) ze swoim rozbrajającym na miły Bóge! Ich pojedynek na śmierć i życie z cyrkowymi wręcz gagami i scenami slow motion rodem z filmów typu Matrix to istna perełka.
Nie można nie docenić w spektaklu pań, a w szczególności Anny Kociarz (pani Małgorzata Page) i Marty Herman (pani Alicja Fort), które z gracją i tylko kobietom znaną przebiegłością wywiodły w pole starego zalotnika, sir Johna Falstaffa i udowodniły, że żona potrafi być jednocześnie wierna i wesoła. Z kolei sam Falstaff (Grzegorz Gzyl) z kolei, choć uwodzicielski potwór i podstępny wyłudzacz, zaskarbia sympatię widzów pokracznym (z powodu gabarytów) poruszaniem się i ciętym poczuciem humoru. Do jego jeszcze zazdrosny mąż-furiat, pan Ford (Marek Tynda), eteryczna, śliczna i charakterna Anna Page (Anna Kaszuba) unikająca małżeństwa z Caiusem i nierozgarniętym Mizerkiem (Dorota Androsz) na rzecz pięknego pana Fentona (Tomasz Piotrowski) dopełniają latający, szekspirowski cyrk.
Świetnym reżyserskim posunięciem było zaangażowanie w drobnych rolach absolwentów szkół teatralnych Daniela Kulczyńskiego i Marcina Miodka. Swoją plastyką ciała a i nierzadko twarzy dodają przedstawieniu komizmu. I choć ich role nie są duże, to młodzi aktorzy za każdym pojawieniem się skutecznie skupiają na sobie uwagę. Szczególnym komediowym odkryciem jest Miodek w roli sługi, Piotra Tumana (który swoją mimiką i sposobem poruszania się wydobył z postaci tyle uroku i kabaretowej śmieszności, że skradł każdą scenę, w której się pojawiał, a publiczność go pokochała).
Nie powinno się podobno tylko i wyłącznie zachwycać nad spektaklem. Ale w przypadku „Wesołych Kumoszek z Windsoru” trudno tego nie robić. Nie ma się po prostu do czego przyczepić. Spektakl jest wyreżyserowany perfekcyjnie, aktorzy dają z siebie nie 100%, ale 1000% energii. Ponadto tradycyjna, drewniana, piętrowa scenografia Magdaleny Gajewskiej sama w sobie wygląda jakby była wyciągnięta sprzed setek lat i dzięki temu robi duże wrażenie. Kostiumy natomiast, stworzone przez Zofię De Ines są bajecznie kolorowe, dopracowane w każdym szczególe i zwyczajnie przyjemnie się patrzy na aktorów w nie ubranych. Magii przedstawieniu dodaje fakt, że jest grany przy otwartym dachu (przy sprzyjających warunkach pogodowych, a podczas przerwy można zwiedzać teatr). Czy można wyobrazić sobie coś bardziej klimatycznego, jak wpadające na scenę podmuchy wiatru i promienie słońca? Nie trzeba wyobrażać, to trzeba przeżyć na własnej skórze.
Dodatkową zachętą do obejrzenia sztuki jest fakt, że część ról jest dublowana. Warto więc wybrać się do Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego przynajmniej dwa razy, żeby móc obejrzeć przedstawienie w obu obsadach (informacje o zmianach w obsadzie dostępne są na stronach teatrów).
Przed premierą nasuwało się wiele pytań. Jak sprawdzi się dla takiego spektaklu wnętrze GTS, jak poradzą sobie aktorzy na scenie elżbietańskiej, jak przyjmie się Szekspir w niemal klasycznej formie? Na wszystkie pytania jest jedna odpowiedź: znakomicie! „Wesołe Kumoszki z Windsoru” to jedyne takie wydarzenie w Polsce, współpraca dwóch teatrów pod dachem nieba. Wydarzenie, które każdy miłośnik teatru powinien zobaczyć! Tym bardziej, że spektakl jest grany przez całe wakacje.
fot. z próby medialnej – Ewa Herasimowicz