Open’erowy Czwartek wyjątkowo w sobotę – Kasabian
5 min readDotrwaliśmy do końca. Open’er już za 4 DNI, a to oznacza jedno – pożegnanie z Open’erowymi Czwartkami. Z tej okazji ostatnia część cyklu ukazuje się wyjątkowo w inny dzień. Ale mamy coś specjalnego, zarówno dla was jak i dla nas. Dla was, bo z pewnością ich uwielbiacie, a dla nas, bo to sama przyjemność o nich pisać. Ostatnią część naszej serii poświęcamy jednemu z najbardziej znanych brytyjskich zespołów rockowo-alternatywnych.
Grali na dziesiątkach festiwali, wielokrotnie ich fani wypełniali największe hale koncertowe, a przy okazji ostatniej płyty muzycy bardzo odważnie i owocnie romansowali z elektroniką. Kasabian od ponad 10 lat zachwyca i zbiera coraz więcej miłośników swoich eksperymentów muzycznych. Dziś u nas ich wyjątkowa sylwetka. Wyjątkowa, bo przestudiujemy wszystkie albumy w dorobku zespołu – na pożegnanie Open’erowych Czwartków i jednocześnie na powitanie najsłynniejszego festiwalu w Polsce!
Kasabian (2004)
Pierwszy album i już sukces. Brzmi jak american dream początkującego muzyka? Zapewne, ale takie scenariusze dzieją się naprawdę. Tom Meighan, Sergio Pizorrino i Ian Matthews, czyli kolejno wokalista, gitarzysta i drugi wokal oraz perkusista, poznali się w szkole. Historia prosta i przewidywalna. W szkolnych latach przecież co trzecia osoba gra na instrumencie, ma zespół lub skrycie marzy o tym, by móc stanąć kiedyś na wielkiej scenie albo chociaż zagrać na jam session w zadymionym klubie z ceglanymi ścianami i zaledwie kilkumetrową sceną.
Panowie z płytowym debiutem nieco zwlekali – poznali się w 1997, po raz pierwszy oficjalnie zagrali w 1999, a krążek wydali dopiero w 2004. Wydawnictwo zatytułowane po prostu „Kasabian” promowały „Processed Beats”, „Reason Is Treason” i „Club Foot”. Szczególnie po trzecim singlu Wielką Brytanię ogarnęło szaleństwo. Goście noszący kapelusze, płaszcze i szaliki do marynarki, łączący wibrujące gitary z elektroniką? To musiało chwycić! Ludzie ich pokochali, a krytycy muzyczni na siłę próbowali dodać swoje trzy gorsze, na dzień dobry starając się na wszelkie możliwe sposoby zaszufladkować Kasabian w jednym gatunku.
Mimo, że płyta nie rozpoczęła swojego żywota na pierwszych miejscach list przebojów, to i tak stopniowo wznosiła się na fali popularności. Co ciekawe, oryginalne nagrania zawierały specjalny system kontroli, by maksymalnie ograniczyć ilość nielegalnych kopii, a okładki wydań brytyjskich, amerykańskich i japońskich różniły się między sobą barwami.
Empire (2006)
No i posypały się nagrody… Za ten album zgarnęli tytuł „Best Live Band” podczas NME Awards – prestiżowego plebiscytu brytyjskiej gazety muzycznej NME (New Musical Express). Jest to tym bardziej zaskakujące, bo absolutnie nic nie zapowiadało jakichkolwiek sukcesów – podczas trwania sesji nagraniowych z zespołu odszedł Christopher Karloff, który był autorem kilku utworów na „Empire”. Jako oficjalny powód odejścia podano różnice w wizjach artystycznych, choć tak naprawdę chodziło raczej o względy osobiste.
Zawirowania personalne jednak nie odbiły się negatywnie na wersji finalnej krążka – powstała płyta o dość oryginalnej okładce (nawiązanie do kart, rycerze, wstęga, naga kobieta), z 11. kompozycjami, z których co jedna, to z większym potencjałem na koncertowe show z najwyższej półki. Krytycy, oczywiście wciąż na placu boju, nie poddawali się w swojemu szufladkowaniu. Jak widać Tom, Sergio, Chris i Ian stworzyli prawdziwe, mocarne imperium.
West Ryder Pauper Lunatic Asylum (2009)
Konkretne uderzenie i ścianę dźwięku bezapelacyjnie daje „Fire”. Mówienie o tym numerze wyłącznie w kategorii promującego singla byłoby niesamowicie krzywdzące. Każdy występ na żywo potwierdza, że jest to jeden z najlepszych utworów w historii Kasabian. Wystarczy spojrzeć chociażby na to…
Zastanówmy się nad definicją słowa hit. Jest to popularny w określonym czasie utwór muzyczny lub piosenka – czytamy w słownikach. Nie ma co ukrywać, kojarzy się on raczej z czymś miałkim, masowym, zrobionym pod publikę. Jak więc inaczej go nazwać? Można próbować i po polsku, czyli szlagier, ale można i z angielska, czyli evergreen, dopisując automatycznie do niego wielką wartość i przekonanie, że utrzyma się na szczycie przez wiele wiele lat. Dla wielu słuchaczy Kasabian, takimi hitami, szlagierami, evergreenami czy po prostu jednymi z najważniejszych piosenek są i będą „Vlad the Impaler”, „Fire”, „Where Did All the Love Go?” i „Underdog”. Zestaw utworów wręcz już kultowych Brytyjczycy zaserwowali właśnie na płycie „West Ryder Pauper Lunatic Asylum”.
Velociraptor! (2011)
Sergio dał tu prawdziwy popis swoich umiejętności – wszystkie utwory na tym albumie skomponował samodzielnie, a także wzbogacił je o autorskie teksty. Posypały się pierwsze miejsca na listach przebojów. Na główny singiel wybrano „Days are forgotten”. Mniej wprawiony słuchacz lub niefanatyk Kasabian, mógłby pomylić ten utwór z twórczością Oasis czy chociażby Coldplay. Inspiracje i podobieństwa są bardzo wyraźne.
„Goodbye Kiss” czy „La Fée Verte” są chwilą oddechu. Nieco balladowe, spokojne, wyważone, z uroczą i wyciszająca melodią. Sielanka nie trwa jednak długo, bo z idyllicznej muzycznej krainy trafiamy na tytułowe „Velociraptor!”, które budzi do życia ostra gitarą. „Re-wired” daje natomiast niezłego kopniaka między oczy i już po pierwszym odsłuchaniu oczywistym staje się, co jest jednym z najmocniejszych punktów koncertowej setlisty Kasabian. Czy ktoś wyobraża sobie Open’era bez tego numeru?
48:13 (2014)
Jakie informacje, oprócz nazwy kapeli i tytułu płyty, można zazwyczaj znaleźć na okładce? Mało kto by o tym pomyślał, ale… czas trwania wszystkich kawałków. I w sumie to dlaczego nie zrobić z niego tytułu? Kombinowali, kombinowali i wykombinowali całkiem ciekawą koncepcję. Na tym albumie chcieliśmy być bardziej szczerzy i bezpośredni. Stwierdziłem też, że lepiej jest odkrywać kawałek po kawałku, niż po prostu dorzucać kolejne części. Wtedy nic konkretnego nie wychodzi – powiedział Sergio przed premierą. Tym razem wszystkie kompozycje i teksty ponownie wyszły spod jego ręki, zajął się również produkcją.
Zajmowanie się taką ilością tak ważnych etapów tworzenia płyty mogło nie wyjść na dobre. Trzeba jednak przyznać, że Pizzorno albo ma niebywały talent i zamienia w złoto wszystko czego dotknie, albo po prostu jest szczęściarzem i powiedzenie, by nie łapać kilku srok za ogon, zupełnie go nie dotyczy. „48:13” wizualnie jest najprostszą, najciekawszą, przykuwająca uwagę, ale i najdziwniejszą płytą zespołu. Z tym samym mamy do czynienia po włożeniu CD do odtwarzacza – jest ciekawie, odważnie, zarówno muzycznie, jak i tekstowo. A frament Now we’re being watched by Google, being watched by Google, being watched by Google… z „eez-eh” najprościej i zarazem najlepiej podsumowuje nasze czasy.
Kasabian zagra w Gdyni 4 lipca (Main Stage)