Jak się bawią w wyższych sferach – Klub dla wybrańców
3 min readOkazuje się, że polska młodzież wcale nie jest taka zła. A brytyjskie elity mają sporo za uszami. To tylko część wniosków, które można wysnuć po seansie „Klubu dla wybrańców”.
Riot Club (ang. riot – rozruchy, zamieszki) to działająca na Oxfordzie organizacja, do której należy dziesięciu studentów z najbardziej wpływowych i najbogatszych rodzin. Wśród nich są dwaj uczniowie z pierwszego roku, Alaistair (Sam Clafin) i Miles (Max Irons). Obaj szybko orientują się, że członkostwo w klubie to nie zwykła i niewinna zabawa, a zepsuci bogacze bez skrupułów dręczą słabszych i wykorzystują swoje wpływy oraz pieniądze, by ukryć wyskoki kolegów.
Najnowszy film Lone Scherfig (reżyserki „Była sobie dziewczyna” i „Jeden dzień”), będący ekranizacją sztuki Laury Wade pt. „Posh”, zaczyna się dosyć przeciętnie. Dwaj chłopcy przyjeżdżają do najstarszego uniwersytetu świata, by rozpocząć naukę. Poznają grupkę ośmiu studentów, tworzących Riot Club. Nic nie wydaje się być niepokojące. Członkowie klubu imprezują jak wszyscy w tym wieku, pomagają Milesowi, gdy zostaje napadnięty, a przy okazji jeżdżą drogimi samochodami i mają wpływowych rodziców. Kiedy w ramach akcji „poszukiwania konika polnego” Alaistair i Miles dołączają do legendarnej organizacji, muszą przejść chrzest bojowy oblewając się publicznie winem i wypijając alkohol z larwami w kieliszku. I to nie budzi podejrzeń, nie o takim „koceniu” się słyszało. Dopiero gdy rozpoczyna się kolacja dla członków organizacji, a akcja zdaje się przyśpieszać z minuty na minutę, widz orientuje się, że nie ogląda filmu dla nastolatków…
Po projekcji można stwierdzić, że Colin Firth i Hugh Grant mają godnych zastępców. Rośnie kolejne pokolenie świetnych brytyjskich aktorów. Max Irons, Sam Clafin, Douglas Booth i inni udowadniają, że kino na Wyspach nie musi się martwić o swoją przyszłość. Panowie doskonale wcielili się w rolę zdemoralizowanych młodzieńców, a ich autentyczność w niektórych momentach wywołuje dreszcze na plecach oglądającego.
Na oklaski zasługuje także montaż. Sceny zwolnionej akcji w połączeniu z muzyką, wydawać by się mogło nie pasującą do tej produkcji. A jednak. Jeszcze bardziej oddają dramatyzm scen i potęgują szok u widza. Nie można także nie wspomnieć o pokazaniu granicy między elitą a zwykłymi ludźmi. Podczas gdy przedstawiciele tej pierwszej imprezują w oddzielnej sali i są obsługiwani jako pierwsi, pozostali świętują rodzinne uroczystości i w zniecierpliwieniu oczekują na podanie im posiłku. Wszyscy jednoczą się tylko w jednym momencie. Podczas śpiewania brytyjskiego hymnu. Trochę to amerykańskie…
Jedyne na co można narzekać to fakt, że od połowy film wydaje się dość przewidywalny. Napięcie jest coraz większe, bohaterowie zachowują się coraz gorzej, a gdy właściciel karczmy, w której trwa zabawa, pozwala swoim współpracownikom iść do domu i zostaje sam na sam z pijanymi młodzieńcami, wiadomo, że dojdzie do tragedii.
Obraz duńskiej reżyserki przeraża. Okazuje się, że brytyjska elita wcale nie jest tak wspaniała, za jaką cały świat ją uważa. A klasa i dobre wychowanie, którą tak szczycą się obywatele istnieje tylko na pokaz. Tak naprawdę w wyższych sferach rządzą pieniądze i pewność, że wszystko można ukryć, jeżeli tylko ma się wpływy. Co z tego, że wywalą cię ze szkoły? Za chwilę otrzymasz staż w biurze członka partii politycznej. Nie ważne, że prawie zabiłeś człowieka. Trochę szkoda, że w polskich kinach film został potraktowany „po macoszemu”. Każdy powinien go obejrzeć. A tak mogą to zrobić tylko… wybrańcy.