Love, Rosie: Przyjaźń bywa skomplikowana
2 min readModa na kinowe romanse nie mija. Twórcy co chwila serwują nam te same, ckliwe i kiczowate historyjki, oczywiście z happy endem. Czy w ten schemat wpisuje się najnowsza produkcja „Love, Rosie”?
Rosie i Alex przyjaźnią się od podstawówki. Obiektywnie są dla siebie stworzeni, ale gdy zaczynają to zauważać, udają, że to nie to. Gdy Alex opuszcza Dublin i wyjeżdża na studia do Bostonu ich przyjaźń zostaje wystawiona na próbę. Czy znajomość przetrwa lata rozłąki i tysiące kilometrów? Jak zakończy się ta historia, domyśla się chyba każdy. Rada dla oglądających: wyłączamy umysły i czerpiemy radość z ponad godzinnego seansu.
Scenariusz powstał na podstawie książki „Na końcu tęczy”autorstwa popularnej irlandzkiej pisarki Cecelii Ahern. „Love, Rosie” fabułą przywodzi na myśl niejedną telenowelę. Niechciana ciąża, samotne macierzyństwo, nieudane związki, zdrady… Jednak całość wypada sympatycznie, jest zrobiona z luzem. Duży wpływ ma na to nagromadzenie zabawnych dialogów i sytuacji. Film Christiana Dittera ma również całkiem niezłą ścieżkę dźwiękową, która dobrze współgra z tempem całej opowieści.
Przedstawiony w filmie sielankowy obrazek momentami może się wydawać nierzeczywisty. Twórcy dość oględnie przedstawiają problemy nastolatków. Kolejne wydarzenia zdają się nie mieć wpływu na głównych bohaterów. Zamiast przeżywać ciężkie chwile razem z bohaterami czekamy aż całość zakończy się happy endem. Przedstawiona w filmie historia ciągnie się przez kilkanaście lat, ale po zachowaniu i wyglądzie bohaterów mamy wrażenie, że czas stanął w miejscu. Nikt nie wydoroślał, nie dojrzał. Na początku oglądaliśmy Alexa i Rosie jako młodych, beztroskich ludzi, na końcu widzimy ich takich samych. Dalej są dziećmi tyle, że w przebraniu dorosłych.
Dużym plusem dzieła Dittera jest bez wątpienia obsada. Lily Collins i Sam Claflin („Igrzyska Śmierci’) stworzyli duet idealny. Dzięki parze głównych aktorów jesteśmy w stanie uwierzyć w tę historię. Widoczna między nimi autentyczna, niewymuszona chemia sprawia, że widz szczerze kibicuje parze. Drugoplanowi bohaterowie również wypadają zaskakująco dobrze. Nie zabrakło tutaj charyzmatycznej, najlepszej przyjaciółki (Jaime Winstone).
„Love, Rosie” to taki dramat z happy endem. Raczej nie ma szans, aby za miesiąc, a nawet za tydzień, ktoś o nim pamiętał. Mimo wielu starań, urok ulatnia się z tego filmu bardzo szybko. Niemniej jednak, film Christiana Dittera jest słodkim lekiem na jesienną depresję.