Słodka Pułapka Johna Portera
3 min readMłodzi kojarzą go z radiowymi hitami duetu z Lipnicka/Porter, starsi pamiętają jak wespół z Maciejem Zembatym przeszczepiał do Polski ballady Leonarda Cohena i latał „Helikopterami” Porter Bandu. Trzy lata temu przypomniał o sobie świetną płytą „Back in Town”, teraz przedstawia słuchaczom nowy materiał – album „Honey Trap”. Czy damy się złapać „w pułapkę”? Zaczyna się leniwie i jesiennie. Bardzo ładne, selektywne brzmienie gitar, raczej mantra niż melodia, powolny drive – „My Dark Places”. Melorecytacja nieco w stylu Nicka Cave’a i powolne tło muzyczne to elementy słyszalne również w kolejnym numerze – „In The Blue Room”. Tytułowa „Honey Trap” przynosi nieco szybsze, ciekawsze granie i nurtujący motyw wstępu, choć we zwrotkach utrzymuje się ciężki klimat. Ciekawym urozmaiceniem jest tutaj pozornie chaotyczna partia harmonijki.
Już na tym etapie albumu nie da się oprzeć wrażeniu, że pułapka nie jest tak „słodka” jakby się mogło wydawać. Ta płyta to de facto zestaw smutnych, bluesowych kompozycji, które łączą w sobie „ciemny” klimat a’la Nick Cave i proste, surowe podejście do kompozycji, mocno inspirowane kapelami w rodzaju The Velvet Underground. Na szczęście jest też trochę progresywnych eksperymentów (elektronika w „Dreaming Of Drowning”), nieco pięknych, folkowych motywów („No Place To Go”) czy grania przypominającego późne The Rolling Stones (najmniej jesienny moment płyty – „Outta My Bed”).
Poprzestanie na porównaniach byłoby nietaktem, jako że John Porter to człowiek, który ma własną markę i unikalny styl. Na „Honey Trap” pokazuje słuchaczom siebie na wskroś bluesowego, smutnego i mądrego. W „My Dark Place” śpiewa: „Please stay away!”, potem przyznaje między innymi: „ I’m on my knees, please!” (“Honey Trap”), czy “ You say you don’t love me / You just want to kill / The darkness tonight” („Night Smoke”). Zatem i lirycznie nowy album Portera jest bardzo bluesowy. Pozytywne, dające nadzieję słowa znajdują się w zasadzie tylko w dwóch piosenkach: pięknej balladzie „Light On The Darkened Road”, gdzie padają słowa: „There’s a light on a darkened road / Help us when we stumble / When we fall” oraz w zamykającej płytę kompozycji „Something New”, o której wszystko mówi tytuł i która melodycznie mocno przypomina ”Into my arms” Nicka Cave’a.
Mało, to prawda. Czy to źle? Wydaje się, że nie, mimo, że płyta nie jest tak chwytliwa jak wspomniana na początku poprzedniczka – „Back in Town”. To pozycja niełatwa, do bólu jesienna, momentami wręcz ciężkawa, tak muzycznie, jak tekstowo. Widocznie John Porter właśnie taki miał nastrój, właśnie tym chciał podzielić się ze słuchaczami. Nie jest jednak smutasem, o czym świadczy ostrzeżenie umieszczone na opakowaniu płyty: „Niniejszym zaświadczam, iż podczas produkcji wychyliłem duże ilości alkoholu i skonsumowałem masę sera, ale poza pracą”. Podsumowując – płyta ciężka, ale artystycznie niewątpliwie udana.
Jednym słowem – kupcie, jeśli lubicie bluesa. John Porter utrzymał swój własny, wysoki poziom, a nawet wkroczył w nowy etap – artysty niezwyczajnego, mniej uniwersalnego niż w projekcie Lipnicka / Porter i nie tak oczywistego jak na „Helicopters”. Jego „pułapka” jest bardzo ciekawa, nawet jeśli więcej w niej dziegciu niż słodyczy. To dojrzały materiał dla dojrzałych słuchaczy. Jeżeli chcecie wiedzieć jak brzmiałby Nick Cave będący wokalistą The Velvet Underground, albo macie potrzebę sprawdzić, w jakim momencie artystycznego życia znajduje się obecnie autor, sięgnijcie po tę płytę. Pani spoglądająca na was z okładki z pewnością pomoże podjąć odpowiednią decyzję.
Ocena: 7/10