W drodze na szczyt trzeba się ubrudzić
2 min readPo 18 latach od premiery „Trainspotting” na ekrany wszedł kolejny film oparty na książce Irvine’a Welsha. „Brud” trafił do polskich kin z przeszło rocznym opóźnieniem, ale zdążył już udowodnić, że warto było czekać.
Detektyw Bruce Robertson (James McAvoy) wie, że jest najlepszym kandydatem do awansu. Niestety, na jego drodze stoją kompletni idioci – czyli jego koledzy z pracy. W mieście dochodzi do morderstwa, a szef wymaga natychmiastowych wyników. Na szczęście, dla Bruce’a to łatwizna. Wystarczy dużo narkotyków, alkoholu, seksu i trochę knucia, aby genialny plan działał jak marzenie. Detektyw Robertson jest przecież królem gierek i ma wszystko pod kontrolą.
Film możemy podzielić na dwie części – komediową i dramatyczną. W pierwszej poznajemy Bruce’a jako policjanta, który nie cofnie się przed niczym, aby zdobyć upragniony awans. Pozbawiony skrupułów homofob i rasista – tak w skrócie możemy określić głównego bohatera. Z upływem kolejnych minut wyłania nam się obraz człowieka rozchwianego emocjonalnie, zmagającego się z uzależnieniem i chorobą.
James McAvoy w roli degenerata jest przerażająco dobry. Film ewidentnie pozwolił rozwinąć mu skrzydła. Jako Bruce jest wiarygodny we wszystkim co robi, a tożsamościowe zachwiania bohatera ukazał w bardzo realistyczny sposób. Aktor doskonale łączy w roli detektywa szaleństwo, brutalność i cierpienie porządnego faceta.
„Brud” to zbiorowisko przedziwnych osobistości, w których role genialnie wcielili się aktorzy brytyjskiego kina. Mamy tutaj m.in. szefa komisariatu, który cytuje dziwne książki (John Sessions), psychiatrę (Jim Broadbent) oraz najlepszego przyjaciela Bruce’a – Bladesey’ego (Eddie Marsan). Wszyscy bohaterowie są doskonałym kontrastem dla skomplikowanej postaci głównego bohatera. Dzięki nim uwaga widza skupia się wyłącznie na Robertsonie.
Największym plusem filmu jest bez wątpienia ukazanie stanów psychicznych uzależnionego i chorego mężczyzny. Urojenia Bruce’a pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach i wytrącają widza z równowagi. Dobre wrażenie potęgują również zdjęcia i świetnie dobrana muzyka. Ale nie ma się co dziwić, gdyż za batutę chwycił Clint Mansell.
Choć „Brud” to dzieło bez większego przesłania, to opowiedziana historia jest naprawdę dobra. Po film warto sięgnąć chociażby przez wzgląd na kunszt aktorski McAvoy’a oraz na bardzo zmyślne zakończenie.