06/03/2025

CDN

TWOJA GAZETA STUDENCKA

„Ludzie doszli do takiej wygody, że nie wykonują żadnego wysiłku” – motywacja, która buduje siłę charakteru

15 min read
Maraton na Antarktydzie

Archiwum prywatne

Treningi, odżywianie, podróże maratońskie, przygody, które prowadzą do sukcesu. Tak biegaczka maratońska Barbara Włoch Wiszniowska opowiada o sobie: Nazywam się Barbara Włoch-Wiszniowska, jestem mieszkanką Gdyni i od 25 lat biegam maratony. Można by powiedzieć, że są to takie podróże maratońskie, bo zawsze gdziekolwiek biegłam to wiązało się to też ze zwiedzaniem miast. Znajduje miejsca, w które chce pojechać tak, że czasami gdzieś o tym przeczytam albo też ktoś ze znajomych pyta: „jedziesz z nami” no jadę, dobra to się zapisuje, lecimy. No i tak się uzbierało 47 maratonów i to właściwie na całym świecie.

Pani Barbaro, jak teraz wyglądają Pani treningi, czy biega Pani codziennie?

Tak, teraz też trenuję, ale może niecodziennie. Czasem jest tak, że w zależności od pogody nie idę, bo wciąż sobie powtarzam, że ja nie muszę. Jak jest śnieg ślisko, to odpuszczam, by nie narażać się na jakieś kontuzje, ale zawsze sama się dyscyplinuje. Jak mi się nie chce – a nie chce mi się często – to myślę sobie, no to jest słabość charakteru, a nad charakterem trzeba pracować. Taka jest motywacja.

Jakie ma Pani plany na najbliższy czas, jeżeli chodzi o maratony?

Na początku lutego lecę do Monako, bo zapisałam się na bieg na dziesięć kilometrów. Jestem po kontuzji i po zabiegu na stopę, więc po prostu dopiero zaczynam wchodzić w ten rytm, dlatego będzie to na razie tylko dziesięć kilometrów, a potem zobaczymy. W lutym generalnie wracam do aktywności, bo wcześniej nie mogłam nawet na rowerze jeździć, a teraz już jeżdżę, pływam w zimnym morzu, chodzę też na basen. Ciągle pozostaję w ruchu.

Myśli Pani, że morsowanie pomaga w zbudowaniu takiej odporności czy na kontuzję, czy na choroby?

Myślę, że tak, bo chociażby kwestia tej pandemii. Mnie żadna pandemia nie dotknęła, ani przed, ani po. W zasadzie nie mam żadnych chorób. Jak teraz właśnie wybierałam się na zabieg na tą moją stopę, to pielęgniarka robiła ze mną wywiad i pytała o choroby, takie, takie, takie. Ja mówię, takie nie, takie nie, wszystko nie. Ona mówi: „pierwszy raz mam osobę w Pani wieku, która na wszystko mówi nie”. A czy jakieś lekarstwa? Ja na to: „żadnych lekarstw nie biorę”. Uważam, że ruch na świeżym powietrzu i aktywność buduje siłę i daje zdrowie.

A do tego po prostu zdrowe żywienie, czy może jakaś konkretna dieta?

Tak, tak, bezwzględnie. Jak najprostsze jedzenie. Lubię oglądać programy o odżywianiu. Jak ktoś tam przygotowuje coś, to tak miło popatrzeć i pomyśleć, jakie to jest smaczne, ale ja preferuję jak najprostsze przygotowanie potraw. Na okrągło jem owoce, jak ich nie mam, to jest mi źle. Jem też dużo warzyw. I mówię po prostu żadnych specjalnych dodatków, takich jak ananas do mięsa albo jakieś tam jeszcze inne. Mięso to jest mięso, chociaż tego mięsa to ja teraz jem jak najmniej.

W takim razie kuchnia jakiego kraju najbardziej Pani odpowiada?

Japońska mi bardzo zasmakowała. Dwa razy byłam w Japonii. Koleżanka, która była tam ze mną mówiła: „matko, co ty jesz?” a ja na to: „no jem, bo lubię”. I tak samo jak byłyśmy kiedyś na Bali, to ja na ulicy z tych stoisk kupowałam owoce, a ona mówiła: „nie jedz, bo będziesz chora”, a ja odpowiedziałam: „nie będę chora, po prostu chcę spróbować, bo to wszystko jest takie inne”.

Wyprawa do Namibi
Archiwum prywatne

Jak to się stało, że przebiegła Pani maraton na Antarktydzie?

Ktoś się mnie kiedyś zapytał: „na ilu kontynentach byłaś?”. Wtedy chyba byłam na sześciu i tak dowiedziałam się, że istnieje taki klub seven continents i osoby, które przebiegły maratony na wszystkich kontynentach są zrzeszone w tym klubie. Napisałam wtedy do nich i dostałam odpowiedź, że muszę przebiec jeszcze ten maraton na Antarktydzie. Zgłosiłam się przez biuro w Bostonie i czekałam trzy lata, żeby się zapisać, ponieważ jednorazowo może tam jechać tylko sto osób.

Antarktyda była w 2015 roku, więc trochę już minęło. A w głowie wciąż jest wspomnienie tego maratonu, bo to był naprawdę wyjątkowy maraton. Wydawało mi się, że jak już przyjadę na tą Antarktydę, to będzie tam sam lód, śnieg, że może nie być ciekawie. Ale to była podróż wyjątkowa. Trwała dwa tygodnie, najpierw był lot do Buenos Aires, gdzie odbyła się trzydniowa integracja. Potem przelot do Ushuaia – na koniec świata. Tam wsiedliśmy na statek, którym płynęliśmy przez trzy dni na Antarktydę. Na koniec przesiedliśmy się ze statku na pontony, którymi dopłynęliśmy już na ląd. Odwiedziliśmy tam pingwiny i foki oraz oczywiście wzięliśmy udział w maratonie. Był on pomiędzy trzema bazami na Antarktydzie, czyli biegliśmy po lodzie, po śniegu, po kamieniach.

Trzeba było mieć chyba jakieś specjalne buty do tego?

Jak wsiadaliśmy na pontony to dostaliśmy takie kombinezony nieprzemakalne i kalosze do kolan, bo jak dobijaliśmy do brzegu to trzeba było wejść do wody by wysiąść. Sam bieg był w butach trekkingowych, żeby nie było poślizgu. Przed rozpoczęciem maratonu poinformowali nas, że jest on na tyle trudny, że do swojego normalnego czasu trzeba doliczyć godzinę. Zrobiłam nawet dobry czas, jak na tamte warunki – pięć godzin – no i byłam szczęśliwa. Tam też właśnie otrzymałam medal seven continents, więc tym bardziej miałam ogromna satysfakcje, bo na tamten moment tylko trzy Polki były w tym klubie.

Maraton na Antarktydzie
Archiwum prywatne

Po maratonie odbyło się przyjęcie. Poczęstowali nas whisky z antarktycznym lodem, co było tam czymś szczególnym. Była też licytacja różnych gadżetów, czyli jakiś znaków drogowych, np. „uwaga na pingwiny”. Potem można było stanąć za sterami, jeżeli się to wylicytowało. Na rzecz chyba ochrony środowiska czy innego szczytnego celu. Ja byłam zdumiona, bo Amerykanie tak licytowali, że butelkę wody arktycznej kupili za tysiąc dolarów. To samo właśnie to sterowanie statkiem, też jakiś chłopak był z mamą i ona wylicytowała to dla niego. Zwieńczeniem była kąpiel w lodach Antarktydy – oczywiście nie mogłam sobie odmówić – wskoczyłam do tej wody i między lodami pływałam, ale tylko moment, bo było naprawdę zimno.

A jak wyglądało tam zakwaterowanie?

Myśmy mieszkali na statku – w kabinach. Jak ktoś zapłacił więcej, to mógł mieć kabinę jednoosobową, a tak to po dwie osoby mieszkaliśmy. Była normalnie stołówka, gdzie jedliśmy posiłki, zresztą bardzo dobre. Wszystko wyglądało, jak należy. Była opieka i lekarzy, i przewodników. Odbywały się też takie prelekcje o Antarktydzie. Byliśmy również zaproszeni do polskiej misji na Antarktydzie, miał nas tam wziąć jakiś samolot rosyjski, ale powiedzieli, że nie ma warunków do lądowania, no i nie polecieliśmy odwiedzić tych naszych polarników.

Czy ma Pani kogoś takiego, kogo Pani podziwia, kto jest Pani idolem?

Moimi idolami są Ironmani. Mam kilku znajomych Ironmanów, z którymi byłam parę razy w podróży i jestem nimi zachwycona. Jeszcze parę lat temu mówili: „Basia, ty też zrobisz Ironmena”, a ja na to: „nie, ja już nie zrobię, to już nie dla mnie, bo ja wiem, co to jest, to jest morderczy wysiłek”. Jak myśmy ostatnio byli w Emilia-Romagna, to tam czterech naszych zawodników biegło i dwóch mężczyzn zrezygnowało. Jeden na rowerze po przejechaniu 130 kilometrów, a drugi na biegu po 10 kilometrach. Wtedy nic nie dało podnoszenie ich na duchu. Każdy ma tam swoje przemyślenia i bariery. Ale jedna dziewczyna to zrobiła i drugi kolega też. Już było bardzo późno, ale zdążyli, zmieścili się w czasie. No i potem taka euforia, to były łzy radości, że dali radę. Oni właśnie są takim osobami, które podziwiam.

The oceanman world final championship Phuket Thailand 2023
Archiwum prywatne

Przeczytałam też kiedyś o pewnej dziewczynie, Chrissie Wellington, która cztery razy wygrała Ironana w Konana na Hawajach. Tam też są mistrzostwa świata w piekielnie trudnych warunkach, gorąco, czasem wiatr wieje, ale zarazem jest niesamowicie. Książkę o niej pochłonęłam na jednym wydechu. Myślę, że ona była tak zdyscyplinowana przez całe życie, taka ambitna, że to ją doprowadziło do sukcesu. Potem jeszcze taki inny biegasz Jan Frodeno, no to też mistrz nad mistrzami. Jak o nim usłyszałam, to wiedziałam, że muszę polecieć na Hawaje i go zobaczyć. Poleciałam wtedy tylko po to, żeby go oglądać i wtedy właśnie Jan Frodeno zwyciężył, a Daniela Ryf była pierwsza wśród kobiet. I tam widziałem to piekło. Woda tak cieplutka, że można się w niej spocić. Później jak się wychodzi z wody, siada się na rower, jedzie się 180 kilometrów w pełnym słońcu, a droga jest jeszcze pofalowana, czasami jest wiatr, powietrze wibruje z gorąca, a oni jadą 180 kilometrów. Potem schodzą z rowerów i biegną maraton. I to w takim tempie, że dla mnie to jest kosmos. Więc to są wyjątkowi ludzie. Jestem pełna uznania, bo po prostu wiem, co znaczy taki wysiłek.

A jak podchodzi Pani do porażek? Czy ma Pani w ogóle jakieś porażki?

Nie, bo ja zawsze myślę, no dobra trudno, będzie następny raz. Następnym razem będzie inaczej. To jest taka analiza zdarzeń, można przecież spróbować jeszcze raz. Poza tym jeżdżę też bardzo dużo na rowerze. Zrobiłam kilka triatlonów, ale tych krótkich. Byłam w Davos, tu w Gdańsku, robiłam jeden. Też zdarzyło mi się, że pojechałam ze znajomymi na Cypr, bo odbywały się tam zawody z pływania w oceanie i to było dla mnie coś nowego. Nie wiedziałam, czy dam radę, były do wyboru dwa kilometry, pięć lub dziesięć. No to powiedziałam dobra, zapiszcie mnie na dwa. Ja oczywiście nie płynę kraulem, tylko żabką, a ta moja żabka nie jest taka szybka i jak wypłynęliśmy wszyscy w morze, to trójkąt z tych pływaków się zrobił – a ja na końcu. Tylko się rozglądałam, czy jestem pod obserwacją, czy jakby było trzeba, czy mnie ktoś wyciągnie z wody. Ale płynęłam. Woda była krystalicznie czysta, ciepła. Boje wyznaczały trasę, więc nie było problemu, że się zgubię. Jak wpływałam, to cała Marina wołała Basia, Basia. Myślę, matko ja na samym końcu i taki aplauz. Jak wyszłam z wody, to dostałam gratulacje i później przy nagradzaniu okazało się, że zdobyłam miejsce na mistrzostwa świata w pływaniu. Rozbawiło mnie to, ale to były różne grupy wiekowe więc ja nie miałam konkurencji po porostu, dlatego zdobyłam to miejsce. Mistrzostwa świata były w Phuket, w Tajlandii. Załatwiłam sobie hotel, kupiłam bilet na samolot i poleciałam. Tam też były do przepłynięcia dwa kilometry w oceanie, więc popłynęłam i zdobyłam pierwsze miejsce.

The oceanman world final championship - certificate
Archiwum prywatne

Woli Pani, jak jest dużo ludzi na starcie, czy raczej takie mniejsze maratony?

Meta - maraton na murze chińskim
Archiwum prywatne

Mniejsze są przyjemniejsze, chociaż te duże, mają zazwyczaj więcej publiczności i ten doping publiczności jest niesamowity. Często na tych większych maratonach są też orkiestry na trasie. Na przykład na francuskim maratonie jest dużo kibiców, którzy stawiają stoliki z poczęstunkiem. Pamiętam, kiedyś ktoś proponował mi małże, często proponują wino, piwo. To są miłe gesty, bo czasami dzieci stoją z cukierkami, z żelkami i się cieszą, że ktoś się czymś od nich poczęstuje. Taki wyjątkowy maraton był też w Chinach – na chińskim murze. Jak przylecieliśmy, to najpierw było zwiedzanie, a potem poszliśmy, żeby zobaczyć, jak wygląda ten chiński mur. Schody często były nierówne, stopnie były wysokie, a miejscami było tak, że jeżeli schody były całkowicie zniszczone, to oni wyrównali je betonem i trzeba było się trzymać poręczy, żeby się wspiąć po płaskim terenie. Maraton rozpoczynało się na murze po schodach, a na końcu zbiegało się do wioski. No i tam ci Chińczycy, byli tacy sympatyczni, że aż się dziwiłam. Mieli tam arbuzy i nimi częstowali. No i potem z powrotem na ten mur. Ależ to była katorga. Ale udało mi się – dobiegłam do mety. Potem było takie przyjęcie w powystawowej sali, rozstawili duże stoły przykryte białymi obrusami i tam też wszystkiego było pełno – bardzo gościnnie nas przyjęli. Później odbyło się wręczanie nagród za pierwsze miejsca. Jak wcześniej szliśmy do sali, to tam przed wejściem stało żółte Ferrari, zrobiłam sobie z nim zdjęcie i wysłałam je bratu, a on pokazał je koledze i powiedział: zobacz, moja siostra była na maratonie w Chinach i wygrała taki samochód”, a ten kolega odpowiedział: „no co ty? No i co ona z nim zrobi? A mój brat na to: „Sprzedała, żeby nie było problemu z przewiezieniem”. Nie wiem, czy uwierzył.

Jak się Pani czuje, gdy biegnie Pani maraton?

Chiny - żółte ferrari
Archiwum prywatne

Na maratonie zawsze cierpię i to jest tak, że jak biegnę to muszę sobie układać w głowie, że najpierw do połowy – bo jak już połowę zrobiłam to drugą też dam radę. Teraz już z górki. Nie miałam nigdy takiej sytuacji, że stanęłam i nie mogłam dalej biec. Zdarzało się, że się zatrzymałam. Wtedy często wchodziłam do toi-toi po to by na chwilę usiąść i odetchnąć, a potem biegłam dalej. Przy 32 km mówiłam sobie, to teraz już taki trening tylko jak z Gdyni do Sopotu i z powrotem. I już jestem na mecie. Nadal czasami jak biegnę i jest tak ciężko, to myślę sobie: po co mi to? Ale jak już jest meta to jest satysfakcja. Można to porównać do tego jak kobieta rodzi – sama mam dwoje dzieci – jak ten pierwszy poród jest taki ciężki, to mówi się, że nigdy więcej, ale szybko się zapomina o tym i tak samo szybko zapomina się o cierpieniu na maratonie. W zależności od tego, jaki jest czas, zastanawiam się, co zrobić by pobiec jeszcze lepiej.

Ile czasu potrzebuje Pani na odpoczynek, by tak całkowicie wrócić do siebie?

Trzy dni po maratonie zawsze czuję, jak bolą mnie mięśnie i chodzę trochę jak na sztywnych nogach. Jeszcze tak przez 4 dni robię sobie wolne od treningów, a potem wracam z powrotem na trasy.

Przygotowuje się Pani sama do maratonów, czy czasami korzysta Pani z pomocy trenerów lub innych specjalistów?

Nie, nie, nigdy nie korzystam z trenerów. Czasem po prostu umawiam się ze znajomymi czy koleżankami na wspólne bieganie, ale nie jest to żadna profesjonalna obsługa trenerska. Ja bym się nie dała tak poprowadzić. Jestem dosyć oporna, jeśli chodzi o kierowanie, więc nawet jak biegnę maraton, to nie lubię z kimś biec, tylko muszę sama swoim tempem. Kiedyś mnie kolega poprowadził w maratonie berlińskim, no i dzięki niemu zrobiłam dobry czas, ale byłam zła, bo cały czas jak chciałam pić, mówił: „nie, leć, leć, ja ci po drodze przyniosę picie”. Na trasie są zawsze stanowiska odżywiające, jakieś napoje albo odżywki, żele, ćwiartki pomarańczy czy czekolada, w zależności od organizatorów. Najczęściej są co pięć kilometrów i on mi nie kazał brać niczego. On się poświęcił, a ja dzięki temu zrobiłam dobry czas, ale nie lubię jak ktoś mi narzuca jakieś tempo. Wolę biec zatopiona w myślach, a myśli te muszą uciekać gdzieś daleko, żeby człowiek nie skupiał się na tym, jak boli. Więc zajmuję głowę różnymi sprawami, żeby nie cierpieć.

Na tym maratonie miała Pani swój najlepszy czas?

To był półmaraton w Berlinie. Najlepszy czas na maratonie miałam w Brukseli – 3:45. Gdy dobiegłam wtedy do mety, spojrzałam na zegarek i tak sobie pomyślałam, że chyba mi się zegarek zepsuł, potem dopiero jak wbiegłam na stary rynek i zobaczyłam wyświetlone czasy, to była taka euforia, tyle radości!

Jak Pani patrzy z dzisiejszej perspektywy na swoje początki?

Jak dzisiaj tak na to patrzę, to myślę sobie, że właściwie to był dobry wybór. Pójście w aktywne życie. Zresztą ja zawsze byłam taka aktywna, mam trzech braci i byłam chłopaciarą. Chodziłam po płotach, bawiłam się w różne gry na powietrzu i mi tak zostało. Potem jak wyszłam za mąż, urodziły się dzieci, mam syna i córkę, mąż pływał, no to ja się nimi zajmowałam. Ale zajmując się dziećmi, też starałam się aktywnie spędzać z nimi czas, chodziliśmy na narty, sanki, łyżwy, łódki, optymisty, tenis, na wszystko, co tylko możliwe.

Moje dzieci objechały rowerami wszystkie najbliższe parki krajobrazowe. Syn tak zaraził się umiłowaniem do przyrody, że poszedł w harcerstwo, został instruktorem, biegał po lasach i surwiwale organizował. Córka z kolei też sportowa, poszła na AWF. W tej chwili pracuje przy eventach, przygotowuje różne olbrzymie imprezy, nie tylko w Polsce, ale i w świecie. Organizowała olimpiady w Soczi i w Londynie, więc też w związku z pracą zwiedziła trochę świata. W dodatku biega, może mniej niż ja, bo praca jej na to nie pozwala, ale zrobiła parę maratonów. Kiedyś oglądała moje plecy, a teraz ja oglądam jej plecy, bo młodość ma swoje prawa.

Jakie rady dałaby Pani komuś, kto dopiero zaczyna biegać?

No to niech biegnie, niech ubierze się stosownie do pogody i po protu pobiegnie. Ważne, żeby mieć buty dobre do biegania, a strój to już jest drugorzędna sprawa. Teraz jest taki wybór, że można znaleźć jakąkolwiek koszulkę, coś w czym jest nam dobrze, nie za ciepło, nie za zimno. A jak zacząć – no po protu pobiec – bo często słyszę: „aj, ja bym nie mogła przebiec nawet 100 metrów”. Możesz, tylko to nie można sobie z góry zakładać takich rzeczy – spróbuj – po prostu załóż buty i pobiegnij. Przynajmniej potruchtaj, jak się zmęczysz, to zacznij chodzić, to twój oddech się uspokoi i potem znowu pobiegnij. Rób krótkie wybiegi. Ja tak robiłam, przecież jak ja wybiegłam z domu po raz pierwszy na molo w Orłowie i z powrotem – to były jakieś dwa kilometry – to przybiegłam do domu purpurowa, położyłam się na dywanie i czekałam, aż tętno mi się uspokoi. Ta wydolność po wielu małych próbach przyszła sama po prostu. Nie musisz też codziennie biegać. Zrób sobie przerwę jeden dzień, żeby nie tkwiło ci w głowie, że znowuż się będziesz męczyć.

To najważniejsza jest chyba motywacja, cel.

Tak dokładnie, trzeba założyć sobie, że chce się przebiec na przykład 5 kilometrów. Ja też jak zaczęłam biegać, to nie chodziło mi o to, żeby uczestniczyć w jakichś zawodach, tylko chciałam zgubić wagę, bo po drugim dziecku miałam pięć, może siedem kilo nadwagi. Wtedy córka powiedziała: „no to biegaj”. Był u mnie oczywiście taki pierwszy opór, że nie mam gdzie, że nie mam w czym, że nie mam z kim. No to ona wtedy na to: „no właśnie, to jest tak, że człowiek sobie zawsze usprawiedliwi swoją błogą niechęć do wysiłku”. Mimo to zaczęłam i tak jakoś poszło po prostu.

A jakaś szczególna rada dla kogoś, kto zaczyna późno i nie miał za bardzo do czynienia ze sportem?

Tokyo marathon 2018
Archiwum prywatne

No to na moim przykładzie widać, że można. Ja zaczęłam biegać, jak miałam 52 lata, wcześniej nigdy nie byłam żadną zawodniczką. Chociaż gdy chodziłam do szkoły podstawowej, to mieliśmy bardzo dużo zajęć na powietrzu, był skok w dal, wzwyż, rzucanie piłeczką, bieganie na czas. Zawsze się zastanawiałam, czemu inne dziewczyny biegają szybciej ode mnie? Chciałam biec szybciej, ale nie udawało mi się, bo po prostu jest ograniczona wydolność organizmu. Jest też tak, że są ludzie o pewnych talentach, którzy po prostu potrafią albo nie wiem, może mają więcej zaciętości w dążeniu do określonej doskonałości. Mimo tego zawsze byłam aktywna, irytowało mnie to, że trzeba poczekać na autobus. Wolałam już iść pieszo. Teraz jak widzę, że autobus zatrzymuje się co 100 metrów, to aż nie wierzę, że ludzie doszli do takiej wygody, że nie wykonują żadnego wysiłku, nawet najmniejszego. A formę buduje się przez taką właśnie codzienną aktywność.