Diabelski pamiętnik #1: granica cierpienia
6 min readBycie kibicem to ciężkie zajęcie. A kibicowanie Manchesterowi United to już w ogóle proszenie się o zawał serca przed skończeniem studiów. Mówi się jednak, że traumy trzeba przepracowywać. Stąd właśnie mój pomysł na tę rubrykę. Będzie to pamiętnik przesiąknięty bolesnymi doświadczeniami, złamanym sercem i śmiechem przez łzy. Słowem – wszystkim, co opisuje ten klub w ciągu ostatniej dekady.
Ostrzeżenie: Niniejsza rubryka jest przeznaczona dla osób o mocnych nerwach. Jeżeli nie chcesz doświadczać stanu totalnej beznadziei, zawodu i irytacji, unikaj tego i reszty artykułów z tej serii. Ich czytanie grozi nabyciem silnych tendencji masochistycznych.
Ponure déjà vu
Drogi pamiętniczku! Obecny sezon w wykonaniu Manchesteru United daje się określić jednym sformułowaniem: déjà vu. Po raz kolejny po odejściu sir Alexa Fergusona coś się psuje. A to piłkarze tracą swoje umiejętności, zupełnie jakby odwiedziły ich potwory ze Space Jam, a to kontuzje, których panuje istna plaga. Czasami jeszcze trafi się wybitnie słabe okienko transferowe albo skandal obyczajowy. Wszystko to przekłada się na wyniki poniżej jakichkolwiek oczekiwań. Czy to cierpienie kiedyś się skończy?
Czerwone Diabły w rozgrywkach 2023/2024 rozegrały już 18 meczów. Aż 9 z nich to porażki. Tak, drużyna z czerwonej części Manchesteru znowu każe swoim kibicom schodzić do jaskini. A przecież miało być tak pięknie! W końcu po raz kolejny wydano na transfery ponad 200 milionów. Erik Ten Hag był stawiany w jednym szeregu z Guardiolą i Kloppem. Do tego optymizm w serca fanów wlewały doniesienia o zbliżającym się przejęciu klubu i odejściu znienawidzonych Glazerów.
Cytując klasyka: „nosz ku…, powinno wyjść inaczej!”. W Lidze Mistrzów 3 z 4 spotkań gracze United kończyli na tarczy. W Premier League po meczu z Luton zajmują zawrotne 6. miejsce w tabeli, tracąc 5 punktów do Top 4. To może chociaż Puchar Ligi? Przecież rok temu udało się wygrać. Otóż nie! Odpadli w żałosnym stylu przeciwko drugiemu garniturowi Newcastle. Nawet zmiana właściciela nie doszła do skutku. Co prawda udziały w klubie ma przejąć sir Jim Ratcliffe, ale rodzinka z Ameryki dalej będzie mogła otrzymywać dowody „uwielbienia” od kibiców, pozostając większościowymi udziałowcami.
Co wydarzyło się w Danii?
Idealnie to, co dzieje się z tym klubem, oddaje zeszłotygodniowy środowy mecz przeciwko Kopenhadze. Zacząłem rozumieć, drogi pamiętniczku, dlaczego w Pingwinach z Madagaskaru Skipper nie dzielił się swoją przeszłością w urokliwej stolicy Danii. Cóż, United też raczej nie pochwali się tym, czego dokonali na Parken.
Przyznaję, bezproblemowe prowadzenie 2:0 i pełna dominacja na boisku uśpiły moją czujność. Na szczęście z objęć syndromu sztokholmskiego wyrwał mnie (nie)zawodny Marcus Rashford. Bez względu na to, czy czerwona kartka dla niego była słuszna, w co śmiem wątpić, osłabił drużynę. No dobra, ale czy gra w osłabieniu przez godzinę to aż taki problem? Przecież Czerwone Diabły prowadziły 2:0, a sam rywal nie jest raczej postrachem europejskich boisk. Będzie ciężko, ale chłopaki dadzą radę, prawda?
Możesz wyobrazić sobie moją minę, kochany pamiętniczku, kiedy oba zespoły schodziły do szatni przy wyniku 2:2. Na moim obliczu musiało malować takie samo zdziwienie, jakie ma na twarzy leżący Marcin Najman, kiedy kolejny przeciwnik okazuje się za mocny. W tym momencie mogłem właściwie wyłączyć telewizor. Wiedziałem, że wszystkiego dowiem się z memów, które w ciągu paru godzin zaleją internet.
Masochizm jednak zwyciężył. Dobrowolnie skazałem się na oglądanie, jak moja ukochana drużyna wychodzi na prowadzenie 3:2, by potem wykazać się dobrocią serca i sprezentować wygraną Kopenhadze. Nawet postawa sędziego nie mogła zmazać wstydu, jaki pozostawił występ Manchesteru United. Piłkarze dorzucili do kolekcji moich wspomnień kolejny „pamiętny” wieczór.
Czy zwycięstwo może być wstydliwe?
Nadchodzi sobota. Dzień wcześniej jestem na imprezie, żeby pozwolić sobie chociaż na chwilę radości przed kolejnym meczem Czerwonych Diabłów. Z tyłu głowy wciąż jednak siedzi mi myśl o tym, że być może po spotkaniu będę musiał wyjechać do amazońskiej puszczy. Porażka z Luton wydaje się tak realna, że czekając na transmisję, sprawdzam ceny biletów do Rio. Chcę uciec i nigdy więcej nie musieć tłumaczyć się ludziom z kibicowania drużynie, która niszczy moje zdrowie psychiczne.
Początek zaskakuje pozytywnie. United kontroluje grę i nie pozwala rywalom na zbyt wiele. Trzeba się cieszyć z małych rzeczy. Nie oznacza to, że mogę być dumny ze swojego zespołu. Wciąż razi w oczy ogromna trudność, jaką sprawia zawodnikom Manchesteru przetransportowanie piłki w pole karne przeciwników. Czasami wydaje się, że nie chcą skrzywdzić oponentów, bo mogłoby zrobić się im przykro. Przecież to Luton, taka sympatyczna drużyna! Beniaminek z uroczym stadionem i wiernymi fanami. Jak można w ogóle myśleć o wygrywaniu z kimś takim?
Wreszcie, po godzinie nieumiejętnych podchodów, Victor Lindelof pakuje piłkę do siatki. Nie po jakiejś składnej, przemyślanej akcji. O tyle nawet nie śmiałbym prosić. Szwed zdobywa gola w zamieszaniu w polu karnym po rzucie rożnym. Dobrze, że chociaż obrońcy United pamiętają, jak zdobywa się bramki. Jeszcze lepiej, że to wystarcza na ekipę z Londynu. Wymęczone 1:0 przeciwko rywalom, którzy są na dobrej drodze do spadku z ligi. Takie standardy panują w tym sezonie na Old Trafford.
Uroki przerwy reprezentacyjnej
W następnym tygodniu nie będzie meczów Manchesteru United. Nie wierzę, że to piszę, ale po raz pierwszy od bardzo dawna cieszę się z przerwy reprezentacyjnej. Czerwone Diabły męczą się same ze sobą i naprawdę przykro ogląda się ich mecze. Może chwilowe przerzucenie się na reprezentację Polski przypomni mi, że może być gorzej?
W ciągu dwóch tygodni mogą wyleczyć się niektórzy piłkarze (Luke Shaw, wróć!). Istnieje też spora szansa, że Raphael Varane uda się na wielką wyprawę w poszukiwaniu formy. Byłoby miło, gdyby Diogo Dalot pomylił samoloty i wracając ze zgrupowania kadry Portugalii, trafił na jakieś odległe wyspy. Może parę miesięcy z dala od cywilizacji nauczyłoby go oglądać się za plecy, przez co nie zawalałby tylu bramek po wrzutkach?
Na pewno sporo czasu na myślenie ma Erik Ten Hag. Harry Maguire udowodnił mu, że potrafi jeszcze grać w piłkę, ale wydaje się, że jego pech przeniósł się ostatnio na biednego Rashforda. Z kolei Bruno wydaje się doświadczać klątwy opaski kapitańskiej, a jego połączenie z Masonem Mountem jest jak zmiksowanie brokułów z wódką. W zespole cały czas widać napięcie i trudno stwierdzić, co jest tego przyczyną. Pozostaje mieć nadzieję, że trener nie ugnie się pod toną problemów, tylko sprawnie je rozwiąże.
Boję się, drogi pamiętniczku, że mój następny wpis będzie przesiąknięty bólem, jaki będę odczuwał po odpadnięciu z Ligi Mistrzów. Mimo to będę dzielnie walczył, by nie uronić ani jednej łzy. W końcu przede mną terapia znieczulająca pod wezwaniem Roberta Lewandowskiego. Do następnego!