Teatralnego życia nie da się zostawić za drzwiami – wywiad z Mirosławem Baką cz.1
7 min readOd 25 lat na teatralnych deskach, wciąż na fali, wciąż w rolach na długo zapadających w pamięć. Aktor wszechstronny, spełniony, ale nadal pełen pasji i chęci twórczego poszukiwania. Mirosław Baka w wywiadzie dla portalu CDN opowiada, jaki teatr jest mu bliski i dlaczego to Teatr Wybrzeże, a także dlaczego nie zamieni Gdańska na Warszawę.
Świętuje pan jubileusz 25- lecia w Teatrze Wybrzeże. Jakie ma pan wspomnienia z pierwszych spektakli, jako świeżo upieczony aktor? Jak przyjęto pana w zespole?
Bardzo dobrze mnie tu przyjęto. Moje pierwsze wspomnienie wiąże się ze sztuką „Stąd do Ameryki”. Do zespołu dołączyłem wtedy w naturalny sposób, ponieważ wszedłem na zastępstwo za Igora Michalskiego. Rola była już właściwie przygotowana, więc łatwiej mi było oswoić się ze sceną. Partnerowałem Dorocie Kolak, która za rączkę wprowadziła mnie w te sceniczne okoliczności i dobrze się stało. Później zaczęliśmy już próby do mojej pierwszej właściwej pracy w Teatrze Wybrzeże. To była „Wolność dla Barabasza” na Scenie Kameralnej w Sopocie. I tam już zostałem rzucony na głęboką wodę aktorską, bo grałem główną rolę, praktycznie nie schodziłem ze sceny i tylko zmieniali mi się partnerzy, a wśród nich były ówczesne największe nazwiska tego teatru, między innymi Jerzy Kiszkis i Halina Winiarska. I cóż, po takim chrzcie bojowym nic już mi nie było straszne.
Czy miał pan wtedy swojego aktora – mentora, wzór do naśladowania?
W pewnym sensie takim mentorem był dla mnie Staszek Michalski, ówczesny dyrektor tego teatru. Był osobą niezwykle życzliwą, rozumiejącą moje lęki i obawy jako młodego aktora, w pewien sposób sprawował nade mną opiekę. Właściwie on był dla wszystkich aktorów takim dobrym tatą, pomagał nawet w najdrobniejszej sprawie, zawsze można było na niego liczyć.
A jak to wygląda teraz? Bo teraz to pan jest wzorem dla młodych aktorów. Jak podchodzą do tego, że mają grać z aktorem takiego formatu?
Mentorem to pewnie nie jestem, bo mało jest we mnie pedagogicznej wyrozumiałości. Oczywiście dostrzegam to, że jestem już na wejściu obdarzany przez młodych kolegów pewną estymą. Tylko że ja jeszcze sięgam pamięcią do swoich młodych lat i wiem, że to raczej nie pomaga w partnerstwie scenicznym. Dlatego staram się jak najszybciej zaprzyjaźniać z tymi młodymi ludźmi i oswajać ich ze sobą, żeby zobaczyli we mnie wyłącznie partnera, kumpla, przyjaciela, a nie jakiegoś „wysoce” doświadczonego aktora. I myślę, że mi się to udaje, bo nawet po krótkim okresie współpracy mam już wśród młodych aktorów przyjaciół.
Jak w jednej teatralnej rodzinie…
Nie posunąłbym się aż do takiego stwierdzenia, bo zespół jest bardzo duży. Oczywiście znamy się, przyjaźnimy, ale te więzi jakoś się porozluźniały. Może dlatego, że teraz ludzie mają dużo innych zajęć poza teatrem, jest za dużo samochodów… Kiedyś aktorzy nie mieli samochodów i to było normalne, że zostawali na długie rozmowy przy wódeczce po spektaklu. Teraz wszyscy się spieszą, samochodami wracają od razu do domów, do swoich spraw. Inne czasy…
A jak wyglądają obecnie prace nad spektaklami? Wydaje mi się, że kiedyś bardziej ciągnęło twórców do teatru, wręcz z niego nie wychodzili, a teraz trochę to się rozmyło.
Nie dyskwalifikowałbym tych czasów stwierdzeniem, że twórców mniej ciągnie do teatru, bo pewnie ciągnie ich nadal. Owszem, zdarza się, może już nie tak nagminnie, że próby trwają długo w nocy, zwłaszcza przed premierą. Ludzie teraz starają się żyć i pracować bardziej higienicznie. Każdy chce być wypoczęty, wyspany. Kto wie, może jest mniej fantazji w narodzie… Wydaje mi się, że teraz po prostu inaczej się to wyraża. Ale faktycznie, mniej już tych szalonych prób do rana. Być może nie ma już też takich reżyserów, którym aż tak bardzo by zależało i byliby tak silną osobowością, że udałoby im się przekonać aktorów do takiego poświęcania się. Zresztą kiedyś także trzeba było dużej indywidualności, żeby ludzie się zgodzili na taką ciężką pracę. Ale gwarantuję, że gdyby pojawił się jakiś wspaniały, charyzmatyczny szaleniec, a takich w teatrze potrzeba, to aktorzy mu zaufają, uwierzą w niego, będą gotowi ciężko harować i pójdą za nim jak w dym. A jeśli zjawia się przeciętny reżyser, który coś tam mętnie kombinuje, to nikomu nic się nie chce.
Ma pan jakiegoś ulubionego reżysera w Teatrze Wybrzeże?
Miałem okazję pracować tu z całą plejadą reżyserów. Bardzo dobrze układała mi się współpraca na przykład z Grzegorzem Wiśniewskim. Uważam, że jest fantastyczną, inspirującą osobą i bardzo chętnie jeszcze nie raz będę z nim pracował. Na szczęście pojawił się też w moim „teatralnym życiu” Adam Nalepa, z którym po raz pierwszy spotkałem się przy „Czarownicach z Salem” i uważam, że współpraca właśnie z nim w tym momencie mojego życia jest najciekawszą i najbardziej inspirującą. On potrafi świetnie wykorzystać moje predyspozycje i możliwości i dobrze się dogadujemy. Mam nadzieję, że nasza współpraca nie ograniczy się do „Czarownic…”, ale lada dzień pochylimy się nad jakąś nową sztuką.
Ostatnio spotkałam się z opinią, że teatr zaczyna ogłupiać i że widzowie w końcu mogą się zbuntować i powiedzieć, że mają już dość udziwniania, uwspółcześniania sztuk na siłę. Rzeczywiście jest zauważalna taka tendencja czy raczej to kwestia gustu?
W dużej mierze się z tą opinią zgadzam. Może to kwestia gustu, a może pokolenia. Może jestem już po prostu 50-letnim panem, który tęskni za teatrem swojej młodości. Myślę, że ten współczesny teatr faktycznie grzeszy trochę przerostem formy nad treścią, przeładowaniem środków wyrazu. Zgubiła się w teatrze prostota, jasność stylu. Popularny jest teraz teatr, który mieści wszystko. W wielu „modnych” aktualnie przedstawieniach mieści się już tak wiele środków scenicznego wyrazu, że można się zakładać, czego tam jeszcze nie było. To nie jest teatr moich marzeń, nie podoba mi się. Myślę, że wynika to ze strachu reżyserów, czy uda im się zachęcić widzów i dogodzić wszystkim. Mam nadzieję, że ten okres teatralnej mody przeminie. Teatr wróci w końcu do źródeł, do jasnego nurtu opowieści, a jeśli będzie ona zajmująca, to widz zawsze na nią przyjdzie. Ja lubię teatr silnego, prostego przekazu, znaku, symbolu, teatr ubogi, ale za to pięknie opowiedziany. Przykładem takiego spektaklu, w którym grałem był spektakl „Pieszo” Anny Augustynowicz, w którym za całą scenografię służył leżący na scenie kamień, a to, co było najciekawsze, rozgrywało się między ludźmi. I to moim zdaniem jest istotą teatru, do tego trzeba zmierzać, a nie do efekciarstwa.
Ma pan role, które grało się najprzyjemniej i takie, które najtrudniej?
Często mnie teraz o to pytają i domagają się podsumowań. A mi z katalogu około 50 ról ciężko jest wybrać jakąś najbardziej nielubianą. Po latach wszystkie darzy się sentymentem. Myślę, że każda rola, nawet w którymś momencie nielubiana, czegoś mnie nauczyła i okazała się przydatna. Z kolei ról, które lubiłem grać było bardzo dużo, na pewno jest to liczba dwucyfrowa. Nie chcę z okazji jubileuszu patrzeć wstecz, tylko do przodu. Chcę żeby wciąż było ciekawie. W styczniu zaczęliśmy próby do „Kto się boi Virginii Woolf” i to była doskonała propozycja dla mnie. Musieliśmy niestety przerwać próby, bo nie ma w Polsce praw do nowego tłumaczenia, ale wierzymy, że uda się je uzyskać i być może w przyszłym sezonie wrócimy do tego przedstawienia. To doskonała sztuka i przepiękna rola dla mnie. Takie role właśnie chciałbym grać – niesłychanie pojemne, pozwalające aktorowi rozwinąć cały wachlarz możliwości. Dobry dramat sceniczny pozwala połączyć w sobie wiele gatunków. Podczas jednego aktu ludzie mogą śmiać się i wzruszać do łez i to jest piękne.
A co ostatecznie przesądza o tym, że chętnie Pan daną rolę zagra, a inną odrzuci?
Kryterium jest proste. Jeśli widzę, że rola ani mnie nic nie daje, ani widzowi i niewiele jestem w stanie nią zaproponować, ani reżyser nie potrafi za wiele zaproponować mnie, to wtedy praca ta nie ma sensu. Rola musi mieć jakiś haczyk, coś co mnie przyciągnie, zaintryguje, tylko że na to nie ma żadnej definicji. W sztuce chyba nie da się tak naprawdę niczego zdefiniować. Ja muszę to poczuć. Często reżyser potrafi powiedzieć mi coś takiego, co nie pozwoli mi spać pół nocy i to już jest jakiś zaczyn do tego, żeby popracować, pomęczyć się, poszukać… Dużo najróżniejszych ról grałem przez te lata na scenie „Wybrzeża”. Już nie chcę grać dużo. Chciałbym już tylko dobrze.
Część drugą wywiadu, w której Mirosław Baka opowiada między innymi o towarzyszącej mu tremie i Gdańsku, który stał się jego miejscem na ziemi znajdziecie TUTAJ!
fot. Aleksandra Polkowska