„Zabij to i wyjedź z tego miasta”, czyli film, który gniecie
3 min readNiedawno wyszło na jaw, że pandemiczna sytuacja naszego kraju nie jest na tyle zła, aby powstrzymywać się od przyjemności takich jak muzea, teatry czy, uwaga, kina. Wyczuwając jednak trzecią falę wirusa nosem, ten, kto mógł, z przytupem wbił się do kulturalnych placówek. Tym szczęśliwcom można szczerze zazdrościć.
„Zabij to i wyjedź z tego miasta” nie przypomina niczego, co widziałam do tej pory. Nie było sposobu, żeby przygotować się na seans. Czytając wielorakie opisy fabuły, zdołałam jednak, przed wyjściem do kina, zarysować sobie obraz filmu. Tym, którzy nie dorwali nadal opisu, ani nie wybrali się do kin, spróbuję wyjaśnić.
„Zabij to…” ma być obrazem podróży przez wspomnienia Mariusza po śmierci jego bliskich. Wydaje się, że w takim razie podróż jest dość osobista i możliwe, że nie dotknie nas tak bardzo. Nic bardziej mylnego. Brak tu bowiem chronologii, osadzenia w rzeczywistości. Kolejne animacje przenikają się, tworząc hipnotyzujące, często bolesne obrazy, a wszystko spowija delikatna mgła. Mamy przed oczami obraz kraju za czasów PRL-u, kiedy szarość przytłaczała codzienność, na ulicach i w radiach było słychać bluesa, a w sklepie trzeba najpierw skomplementować sprzedawczynię, zanim przystąpi się do zakupów. Jednak świat w „Zabij to i wyjedź z tego miasta” stale się przeistacza. Jak już wspomniałam: w końcu to podróż. Podróż przez czas.
Wydaje mi się, że najlepiej ogląda się ów film, gdy przestaje się skupiać na fabule, chronologii, pourywanym wątku, a zaczyna wczuwać się w akcję i obrazy. Nagle jeden bluesowy utwór może doprowadzić do płaczu, chociaż nawet się nie lubi bluesa. Mnie pochłonęło morze wspomnień i nawet jeśli były cudze, czułam, że myśli przelane na ekran są jednakie z moimi.
„Zabij to i wyjedź z tego miasta” sprawia, że przez półtorej godziny nie ma niczego i nikogo. Wbija człowieka w fotel i paraliżuje. Przez pierwszą część filmu chcesz uciec od bezwzględności (łódzkiego) świata, w drugiej, z fascynacją przysłuchujesz się rozmowom podróżnych w pociągu. Jakże się nie przysłuchiwać, gdy mówią takie głosy! Obsada, jakiej żadna wcześniejsza produkcja nie miała, wchodzi na nowy level bycia fantastycznym.
Film Mariusza Wilczyńskiego nie należy do prostych, nie jest z gatunku tych przyjemnych, które ogląda się spokojnie, zajadając popcorn w fotelu. Nie, to film, który przeciąga człowieka po podłodze i obdziera ze wszystkich warstw obronnych, żeby zostawić niezmącone niczym uczucia, często zresztą nieprzyjemne, bo związane ze śmiercią i stratą. Każdy pewnie odbierze go odrobinę inaczej, bo każdy z nas stracił coś innego, a„Zabij to i wyjedź z tego miasta” wchodzi w polemikę z doświadczeniami odbiorcy, sprawia wrażenie, że rozumie cały ból na świecie, a więc i ten prywatny; ten jednej osoby siedzącej przed ekranem.
Polecam więc wszystkim, którzy są gotowi poddać się procesowi, przeżyć katharsis i spędzić noc po seansie, wbijając wzrok w sufit.